wtorek, 13 listopada 2012

Droga

Indonezyjskie Wyspy Szczęśliwe są cały czas w budowie, mówią ekonomiści. Takie też można odnieść wrażenie, gdy spaceruje się ulicami na przedmieściach Semarangu. Tutaj plac budowy wyrasta znikąd w najbardziej nieoczekiwanej przestrzeni, jak przypadkowa plama na pociętej liniami dróg mapie. Tak jakby jeden z tych facetów wrośniętych w ławkę przed warungiem, którzy odurzeni słodyczą djarumów całymi dniami obserwują przejeżdżające obok motocykle, nagle wyrwał się ze snu i postanowił coś stworzyć.

„A może byśmy tak coś zbudowali?” pyta niepewnie. Jego towarzysze spoglądają po sobie z cieniem niezadowolenia. Ale sąsiadowi przecież odmówić nie wypada. Prostują więc zdrętwiałe członki, wstają opieszale, chwytają za łopaty i budują. Cokolwiek, gdziekolwiek, bez zbędnego pośpiechu, bez konkretnego planu. Najlepiej niedaleko, żeby nie trzeba było chodzić. Bo chodzić Jawajczycy nie lubią.

Nie mam pewności czy te konstrukcje kiedykolwiek rzeczywiście powstają. Czasem odnoszę wrażenie, że tylko przypominają kawałek lichego murku albo schodków, ale tak naprawdę nie mają żadnego przeznaczenia. Że praca tych zmęczonych wiecznym słońcem budowniczych jest zupełnie bezowocna, ma służyć wyłącznie powolnemu zabijaniu czasu. Że budują coś tylko po to, aby po skończonej pracy to zburzyć, a potem z tych samych surowców zbudować coś innego, kilka metrów dalej. I powtarzają to cyklicznie, tak na wszelki wypadek – aby przynajmniej utrzymać wrażenie, że to oni mają panowanie nad przestrzenią, a nie ona nad nimi.

* * *

Można szukać istoty indonezyjskości w najdrobniejszych batikowych wzorach czy mistycznych dźwiękach gamelanu. Można spróbować odczytać ją z fresków okalających najdawniejsze świątynie lub z wersów starojawajskich pieśni. Można też zostawić to wszystko cierpliwym teoretykom, a samemu – po prostu wyjść na ulicę.

I nie trzeba być znawcą, żeby dostrzec w jej kolorowym pejzażu dzieło sztuki. To mozaika barw i kształtów, chaotyczne połączenie lokalnego kolorytu i zachodniej popkultury, karnawał Bachtina i koktajl Mołotowa w jednym, brudny punk rock i subtelna poezja zarazem – wielka społeczno-kulturowa hybryda podszyta polityczno-gospodarczym niepokojem. A wszystko to wściekle zmieszane, pozbawione sensu, usmażone w pełnym słońcu, a na koniec otoczone grubą warstwą czarnego pyłu i wypuszczone na wolność.

Wsiadam na motor, jadę i kontempluję.

* * *

Silnikowy pojazd jednośladowy świetnie sprawdza się w indonezyjskiej rzeczywistości, bo – jak pokazuje praktyka – nie nakłada na swoich użytkowników żadnych ograniczeń, których nie dałoby się ominąć. Wśród najlepszych kierowców można znaleźć zarówno nastolatków, jak i osoby w wieku starczym. Tradycyjny model dwuosobowy może pomieścić od jednej do sześciu jednostek (tzw. zestaw rodzinny: ojciec i matka po zewnętrznych stronach, troje dzieci zduszonych w środku, plus niemowlę w nosidełku na plecach). Kierowanie motocyklem pozwala zaoszczędzić czas i ćwiczyć podzielność uwagi – Indonezyjczycy swobodnie łączą to z innymi codziennymi czynnościami, takimi jak gra w domino na telefonie, przerwa na papierosa czy obiad. Nie ma ograniczeń prędkości z prostej przyczyny – osiemdziesiąt procent użytkowanych motocykli nie posiada sprawnego prędkościomierza.

Motocykl z racji swojej wielofunkcyjności doskonale wpisuje się w tę elastyczną materię, jaką jest indonezyjska droga. W przeciwieństwie do dróg znanych na Zachodzie, tu stanowi ona ruchomy element przestrzeni i jest formowana w zależności od indywidualnych potrzeb jej użytkowników. Jeden pas ruchu bez problemu można poszerzyć o kilka dodatkowych, wykorzystując do tego podjazd, rów czy chodnik lub też slalomem omijając wózki z jedzeniem stojące na poboczu. Wyjątkowo niecierpliwym kierowcom jako pas szybkiego ruchu może posłużyć podwójna ciągła po środku.

Z punktu widzenia przeciętnego zachodniego kierowcy pół metra wolnej przestrzeni pomiędzy dwoma ciężarówkami nie wystarczy, żeby rozpocząć omijanie. Przeciętny indonezyjski kierowca nie będzie miał z tym żadnego problemu. W tej sferze natura przygotowała Indonezyjczyków do najbardziej ekstremalnych warunków – drobna budowa ciała i naturalna zwinność pozwalają im wcisnąć się w każdą możliwą szczelinę, o ile tylko starczy tam tlenu. Pojedyncze części pojazdu narażone na uszkodzenie w przypadku starcia, są w tym kraju na tyle tanie, że ich kupno opłaca się dużo bardziej niż stanie w korku.

Kask ochronny, którego nazwa nie ma nic wspólnego z przeznaczeniem, służy tutaj przede wszystkim celom estetycznym. Większość Indonezyjczyków jest jednak odporna na nowe trendy, więc kupują modele z najtańszego tworzywa. Te są mniej wytrzymałe, ale rzadziej giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Lokalni kierowcy zwykle rezygnują z noszenia kasku na co dzień – jest zakładany wyłącznie na specjalne okazje (jak np. wyprawa na zakupy do śródmieścia) jako stylowy dodatek.

* * *

Tutaj człowiek szybko odzwyczaja się od potrzeby celowości, którą przez lata wpajała mu mlekodajna Mater Europa. Lepiej od razu wyzbyć się wszelkich oczekiwań, zapomnieć o planach, bo tu żadna racjonalna strategia zdaje się nie mieć racji bytu. Tutaj rzecz się po prostu wydarza, a ty – szara marionetka w rękach Jedynego Boga (a czasem także kilku pomniejszych lokalnych bożków) – nie masz na to wpływu. W nieustającym upale człowiek nie ma siły na bunt, więc automatycznie zaczyna to akceptować. A potem już nie ma wyjścia – jest zmuszony, żeby dostrzec w tym piękno.

Bo najlepsze podróże tworzą się samoistnie. Kiedy miałeś jechać w góry, ale po drodze okazało się, że skrzynia biegów w twoim motocyklu nie poradzi sobie ze stromym, pokrytym zębami skał podłożem. Musisz więc wybrać inną drogę. W prawo czy w lewo – to nie ma większego znaczenia, bo tu droga sama w sobie jest celem.

Jedziesz więc wzdłuż soczyście zielonych pól ryżowych, starannie ułożonych w kształt płaskich, półkolistych tarasów. Mijasz cienie maleńkich ludzi w stożkowych kapeluszach powolnie sunące po nakreślonych wśród zieleni ścieżkach, którzy jak mrówki dźwigają na ugiętych plecach ogromne snopy gałęzi – dwa razy większe od nich samych. Przejeżdżasz między ich kruchymi domostwami – szeregami chatek sklejonych z kilku patyków bambusa, blachy i kawałka folii. Odruchowo zwalniasz, bo obawiasz się, że pod wpływem ruchu powietrza się rozsypią – niepotrzebnie, bo w rzeczywistości są równie trwałe jak kręgosłupy ich właścicieli. Zatrzymujesz się przy pierwszym napotkanym bazarze i nasycasz zmysły wielością barw, smaków i zapachów. Uśmiechasz z satysfakcją, gdy uda ci się zbić cenę arbuza o połowę, ale za chwilę twoje samozadowolenie gaśnie, bo znajdujesz taki sam owoc w cenie trzykrotnie niższej. Gdy jesteś znużony, odpoczywasz w cieniu bananowca i poddajesz się potędze czasu. Bo tutaj po prostu wiesz, że nie musisz.

* * *

Od czasu do czasu chodzę na kampus piechotą. Szosa jest wąska, kręta i popękana, praktycznie nie ma pobocza. Mijam przeszkody w postaci potrąconych szczurów, śmieci, w tym pojedynczych butów-japonek, zagubionych po drodze przez brawurowych kierowców i ich pasażerów. To trochę psuje sielankowy górski krajobraz, który roztacza się wokół, ale ja i tak lubię tamtędy chodzić.

Przejeżdżający obok ludzie na motocyklach cały czas trąbią. To już nie ta sama euforia, która towarzyszyła im na początku, gdy widzieli nas po raz pierwszy, ale wciąż reagują entuzjastycznie. Co chwila ktoś się zatrzymuje, pyta dlaczego piechotą i zaraz proponuje podwózkę. Żadną miarą nie są w stanie zrozumieć odmowy. Ale czemu, Miss, co się stało, Miss, jak mogę pomóc, Miss?

Choć wiem, że to nie w jawajskim stylu, czasami jestem asertywna i odmawiam: „Nie, dziękuję. Dziś idę pieszo”. Myślę, że plotkują. Że z tymi białymi jest coś nie tak, znowu jakieś wymysły, nie wiadomo o co w tym całym spacerowaniu chodzi. Motory mają, sąsiadów mają, przecież jeden czy drugi by zawiózł, pod sam dom, żaden problem, a te chodzą i chodzą, nie wiadomo dlaczego. A przecież po zmroku roi się tutaj od duchów i innych okropności, aż strach pomyśleć. W miejscu usiedzieć nie mogą, bo jak nie chodzą to jeżdżą gdzieś daleko, jakby im tu czego brakowało…

To ciekawe. Są w stanie zrozumieć bardzo wiele z naszych dziwnych przyzwyczajeń, ale radość podróżowania jest dla nich pojęciem zupełnie abstrakcyjnym.

* * *

Nie wiadomo kiedy i jakim sposobem otoczyła cię horda roześmianych uczniaków z pobliskiej szkoły. Ciągną cię za ręce i nakłaniają, żebyś poszedł za nimi. Wstajesz więc, zarzucasz plecak na ramię i idziesz, aż doprowadzą cię do baśniowej wioski, gdzieś na skraju rzeczywistości. W jednej chwili przekraczasz portal do miejsca-niemiejsca – świata bez hamburgerów, smartfonów, bieżącej wody i prądu. W tym świecie żyją ludzie.

Twoja lśniąca w słońcu skóra od razu przyciąga ich uwagę – niebawem wszyscy schodzą się pod meczet, żeby zobaczyć białego anioła. Uśmiech i pozdrowienie wystarczą, żeby przełamać ich początkową niepewność – zaraz zapraszają cię do jednej z chat, gdzie akurat trwają przygotowania do wesela. A raczej trwały, dopóki nie pojawiłeś się ty, niespodziewany przybysz, którego trzeba nakarmić, napoić i przesłuchać – dowiedzieć się skąd pochodzi, czy ma już żonę/ męża, kiedy brał kąpiel, jakiego jest wyznania i jak miewa się jego rodzina. Standardowy zestaw pytań grzecznościowo-badawczych na rozgrzewkę.

Sadzają cię więc na honorowym miejscu na czerwonym dywanie, częstują świeżym sokiem melonowym i otaczają kręgiem lokalnych łakoci, żeby zamknąć ci drogę ucieczki. Każą jeść, a sami tylko siedzą wokół i obserwują – z pomieszaniem podziwu i zainteresowania. W skupieniu studiują twoją fizjonomię, punktują różnice kształtów i odcieni, które was dzielą. Długi nos, niebieskie oczy, biała skóra – tak jest, wszystko się zgadza, oto do ich wioski przybył prawdziwy „bule”. „Maturnuwun!” – niezgrabnie sklejasz sylaby, żeby podziękować im za posiłek, ale po drodze gubisz akcent i ze dwie głoski, bo przecież nie umiesz mówić w ich dialekcie. Oni śmieją się z twojej niezaradnej mowy, a to pozwala ci zrobić krok niżej i stać się im trochę bardziej człowiekiem. Trochę to wciąż niewiele, ale wystarczy, żeby rozmawiać. Więc rozprawiacie przez kilka następnych godzin – o sensie ludzkiego istnienia, stwarzaniu świata, istocie prawdy i piękna. I rozumiecie się doskonale, bo w tym dialogu słowa nie mają większego znaczenia, tak naprawdę chodzi przecież tylko o intencje. Chcą, żebyś z nimi został jeszcze jeden dzień, może kilka, a może całą wieczność, ale ty idziesz dalej, bo to jeszcze nie koniec, jeszcze nie pora na puentę, droga przecież wciąż czeka na ciebie pod ospałym prześcieradłem cienia.

* * *

Gdzieś w międzyczasie, pomiędzy końcem tej opowieści a początkiem następnej, nagle zajeżdża ci drogę stary samochód dostawczy. „Ke mana?” – pyta oschle kierowca, długowłosy olbrzym z papierosem przyklejonym do dolnej wargi – „Dokąd?”. Nie masz w zanadrzu żadnej gotowej odpowiedzi, więc wzruszasz ramionami. On mierzy cię przez chwilę wzrokiem, po czym kiwnięciem głowy wskazuje na tył auta. „Ayo!” – mówi – „Jedziemy!”. Ayo to ayo. Bez słowa wsiadasz na pakę.

Rytmiczny charkot silnika odbija się echem od miękkich ścian wzgórz i cichnie gdzieś na dnie przepaści, zmieszany z szelestem tysiąca maleńkich wodospadów. Z każdym kilometrem droga zawęża się, a jej powierzchnia staje się coraz bardziej chropowata. Zatrzymujecie się nad rzeką. Kierowca wychodzi z auta i czule głaszcze je po masce. To moment rozstania, tu maszyny nie mają już wstępu, więc dalej będziecie szli pieszo. Po raz pierwszy zaczynasz się zastanawiać nad celem tej wyprawy, bo twój zeuropeizowany umysł czasem odruchowo zadaje sobie takie pytania. Zanim zdążysz wypowiedzieć je głośno, twój towarzysz wskazuje na gęste korony drzew po drugiej stronie i mówi: „Monyet”. Małpy.

I ta informacja musi ci wystarczyć, bo nie ma czasu na pogawędkę – on już wszedł do wody i idzie w kierunku przeciwległego brzegu. Po chwili odwraca się i rzuca ci oschłe, zniecierpliwione spojrzenie, jakby chciał zapytać: „Na co jeszcze czekasz, królewno?”. Rozglądasz się wokół – innej drogi nie ma. Zbierasz się więc w sobie i podążasz w jego kierunku. Przechodzicie przez rwący potok pełen mułu i niezidentyfikowanych odpadów, a potem długo maszerujecie w zupełnym milczeniu, przedzierając się przez chaszcze i lepkie od upału powietrze. Cały czas wodzisz wzrokiem po okalającym was wilgotnym podniebieniu zieleni, ale żadnych małp tam nie dostrzegasz.

W końcu twój przewodnik zatrzymuje się przy jednej z palm i wyjmuje zza pazuchy potężny nóż w kształcie półkola. Ogląda go uważnie i sprawdza ostrze. Z opuszka jego palca natychmiast wypływa strużka krwi – test zaliczony, można zacząć polowanie. Mężczyzna chowa więc z powrotem broń, niedbale zrzuca obuwie i wbija wzrok w niebo. Obiema rękami obejmuje pień drzewa i ściska je, jakby sprawdzał czy nie złamie się pod siłą jego mięśni. W końcu zaczepia potężną stopę o wypustki na korze i zaczyna się wspinać. W jednej chwili jego masywne ciało staje się lekkie i zwinne. Dłoń za stopą, stopa za dłonią, wzrok wbity przed siebie – zanim zdążysz się obejrzeć, jest już na samym szczycie kilkunastometrowego drzewa. Słyszysz szelest liści, kilka trzasków i za chwilę obok ciebie z hukiem lądują kolejno cztery orzechy kokosowe. Potem olbrzym zgrabnie zsuwa się po pniu, by na koniec z wdziękiem zeskoczyć na ziemię. Podnosi jeden z owoców i nożem wyłupuje otwór w twardej skorupie. Podaje ci go, a sam sięga po następny.
„Monyet, ya?” – pytasz z udawaną obojętnością, żeby przypadkiem nie pokazać, że jego popis wspinaczki zrobił na tobie jakiekolwiek wrażenie. On przytakuje.
„Orang hutan” – rzuca po chwili, a kąciki jego szerokich ust delikatnie unoszą się do góry – „Człowiek Lasu”. Następnie patrzy ci w oczy i kiwnięciem głowy wskazuje na inną, rosnącą nieopodal palmę. Może też pokażesz, co potrafisz, biały poszukiwaczu przygód?

* * *

Wczoraj wieczorem znów przyszedł do nas Mały Irul, dzieciak z sąsiedztwa. Ostatnio odwiedza nas prawie codziennie. Mówi, że chce się uczyć angielskiego, jednak kiedy rzeczywiście próbujemy się z nim uczyć, zaczyna zajmować się czymś zupełnie innym – gra w gry na telefonie Lucii albo bazgrze coś w zeszycie. Chociaż to spokojny dzieciak, trudno przyciągnąć jego uwagę na dłużej. Ale wczoraj prawie mi się udało. Zaproponowałam, żeby przyniósł mapę świata, to pokażę mu skąd pochodzimy.

Miss Paulina dari Polandia, Miss Lucia dari Slovakia, Miss Tina dari Estonia, Miss Daiva dari Lituania. Długo studiowaliśmy razem różne zakątki dalekiego świata, jego egzotyczne kształty i zaokrąglenia. Baśni o tych mitycznych krainach kreowały się same: „W Polsce są cztery pory roku. Niedługo będzie tam bardzo zimno i z nieba zaczną spadać małe pluszowe gwiazdki z lodu. Na polach rosną tam ziemniaki zamiast ryżu, ulicami jeżdżą tramwaje zamiast motocykli, a ludzie mają różnokolorowe włosy. Ale flagę mamy prawie taką samą”. Potem przeglądaliśmy zdjęcia wielkich europejskich zabytków: wieży Eiffla, Koloseum, Big Bena. Wydawał się zafascynowany. Kiedy jednak stwierdziłam, że gdy dorośnie, też może pojechać do Europy i zobaczyć to wszystko, jego entuzjazm jakby się rozpłynął.
– Nie chcesz? – zapytałam ze zdziwieniem.
On pokręcił przecząco głową.
– Za daleko – burknął pod nosem i znowu zaczął się zajmować „swoimi sprawami”.

Westchnęłam z rezygnacją. Zdaje się, że na indonezyjskie lenistwo nie ma lekarstwa. Mały Irul, podobnie jak większość dzieciaków z Kalisegoro, nigdy nie będzie chodził na spacery, nie poleci nigdzie samolotem, nie odnajdzie radości w morskich kąpielach. Nie zamarzy o tym, żeby zostać drugim Indianą Jonesem, poszerzać horyzonty o nieznane miejsca i kultury, zdobywać wielki świat.

Nie będzie nikogo podbijał, grabił z własności, brał do niewoli, a potem zmuszał do przejęcia swojej wiary. Bo jego prosta jawajska dusza nie zna pragnienia zdobywania.

Tak wyszło. Pan Bóg i Pani Historia po prostu inaczej to sobie zaplanowali.

czwartek, 18 października 2012

Królewna

Semarang wyrósł z Simpanglimy.

Tu – jak promienie słońca – zbiegają się drogi wiodące ze wszystkich stron i podstron świata, aby rozpłynąć się w czeluściach wirującego kołowrotu ronda. Dla niewtajemniczonego Europejczyka to tylko szosa wokół kilkudziesięciometrowego kwadratu wątpliwej zieleni, ale miejscowi wiedzą, że to w nim znajduje się centrum wszechrzeczy, semarandzkie axis mundi. Oto serce mechanicznego organizmu miasta bezustannie napędzane siłą dziko rwących wokół samochodów i motocykli. Agresywny warkot setek silników, natarczywe nawoływania rikszarzy i chmury smogu nad głową – to męczące, ale przecież gdyby zniknęło, wszechświat przestałby działać.

Wokół wzrastają najznakomitsze budowle śródmieścia: majestatycznie tłuste shopping malle. To w nich spędza większość wolnego czasu młodzież z miasta. Najmłodsi, dla których luksusy centrów handlowych są jeszcze niedostępne, wieczorami spotykają się na placu, by w ścisku i wrzawie pojeździć na rolkach, rowerach, hulajnogach albo czymkolwiek innym, co utrudnia utrzymanie równowagi. Wszak przewracanie się to najlepsza zabawa! I rodzaj rozgrzewki, bo przeciętny indonezyjski dzieciak w wieku dziesięciu lat siada za kierownicą motocykla.

Starszym Simpanglima oferuje ekstremalne rozrywki innego rodzaju. Na najodważniejszych czekają dyskoteki – ośrodki bezprawia i moralnego zepsucia, jak powiedzieliby mieszkańcy Kalisegoro. Klub to jedno z tych nielicznych miejsc w Semarangu, gdzie wciąż można spotkać nieznajomych białych, gdzie lokalne kobiety chodzą w butach na wysokich obcasach, a obsługa mówi po angielsku. I wreszcie – jedno z nielicznych miejsc, gdzie wzrok Allacha nie dociera. Można tu więc legalnie kupić wysoko procentowy alkohol. Jeśli kogokolwiek na to stać, bo pół litra takiej przyjemności to większy wydatek niż wynajęcie domu na 4 miesiące.

* * *

Niedawno byliśmy na wycieczce w Prambanan. To podobno jedno z największych osiągnięć hinduistycznej architektury sakralnej. Rzeczywiście, robi wrażenie. Chociaż odrestaurowano tylko niewielki ułamek dawnego kompleksu, daje on pojęcie jak niezwykłe musiało być to miejsce kiedyś. Zanim obiektywy turystycznych cyfrówek wchłonęły całą przypisaną mu metafizykę.

Dziś trudno już tam zrobić dobre zdjęcia. Istota zupełnie wymyka się z kadrów. Popielata czerń kamiennych bloków nie współgra z jaskrawością turystycznych bejsbolówek, skarpet i sandałów. W kontekście równo przystrzyżonych trawników piramidy świątyń wyglądają trochę jak wielkie mrowiska na polu golfowym. Posąg mitycznego byka Nanti na zdjęciu przypomina bardziej osła niż byka. Może to dlatego, że uszy ma już zupełnie oklapłe. Codziennie, między 10.00 a 18.00, wysłuchuje średnio ośmiu życzeń na minutę wypowiadanych przez zachłannych wczasowiczów z całego świata. Bo w przewodniku napisali, że się spełni.

Erupcje pobliskiego wulkanu Merapi, trzęsienia ziemi, grabieże – wszystko to sprawiło, że z dawnej świetności pozostało jedynie kilkanaście budowli. To niewiele –
podobno na początku było ich prawie 250.

Historycy twierdzą, że są dziełem potężnej dynastii Sanjaya z IX wieku, manifestacją ich potęgi, a zarazem rodzinnym grobowcem. Dla hinduistów to miejsce pielgrzymek i jedna z niewielu przestrzeni sacrum na zdominowanej dziś przez islam Jawie. Antropolodzy zwracają uwagę na widoczne na reliefach elementy sztuki buddyjskiej, które czynią Prambanan pamiątką pokojowego współistnienia tu dwóch różnych wyznań w przeszłości.

Jawajscy poeci wierzą, że budowli było nie dwieście pięćdziesiąt, ale tysiąc. A u źródeł jej powstania widzą historię tragicznej miłości.

* * *

Jej imię po arabsku znaczy ‘przyjacielska, dobra towarzyszka’. Taka jest właśnie Anisa. Pełna energii, otwarta, życzliwa. Urodę ma typowo indonezyjską – krągła, trochę dziecinna twarz, delikatna, filigranowa sylwetka. Tylko cera jej jest wyjątkowo jasna. Trudno powiedzieć czy to naturalny odcień jej skóry, czy też używa wybielających kosmetyków, które są tu bardzo powszechne. Czerń lekko kręconych włosów gdzieniegdzie przebłyskuje kasztanem – widać, że niedawno je farbowała. Na szczęście rodzice nic nie zauważyli. Nie ma w zwyczaju pokazywać się im bez hidżabu.

Różni się jednak od dziewczyn, które spotykamy na kampusie. Te zakrywają twarze zeszytami i chichoczą, kiedy my, „bule”, przechodzimy obok. Na policzkach w kolorze ciepłego latte tego nie widać, ale z pewnością się rumienią, jak któryś z białych chłopaków odpowie na ich nieśmiałe pozdrowienie. Anisa jest mniej powściągliwa w okazywaniu emocji.

– Dziś poznasz życie nocne w Semarangu! – krzyczy do mnie i śmieje się głośno, z uroczo dziecinnym entuzjazmem. Zadziera jasną sukienkę (o długości co najmniej odważnej, jak na tutejsze standardy) i wsiada na motor. Rusza płynnie, ale zdecydowanie. Z wdziękiem przemyka pomiędzy samochodami, by na skrzyżowaniu wyprzedzić kolejne. Przyspiesza gwałtownie i wkrótce znika nam z oczu. Spotkamy się dopiero na miejscu. Kierunek – jedyny z możliwych: Simpanglima.

* * *

Jak głosi legenda, prowodyrką tego całego zamieszania wokół budowy kompleksu Prambanan, była królewna Roro Jonggrang. Dziewczę nieprzeciętnej urody, a przy okazji – wyjątkowo trudnego charakteru.

Rzecz miała miejsce za czasu, kiedy w środkowej części Jawy istniały dwa wielkie królestwa. Pierwszym rządził Prabu Damar Moyo, król dobry i rozważny, drugim dla kontrastu – okrutny tyran i ludożerca, Prabu Boko. Damar Moyo był nie tylko dobrym władcą, lecz także rzeczowym przedsiębiorcą, i – jak to z rzeczowymi przedsiębiorcami bywa – dążył do powiększenia swojego królestwa. A że przy okazji pojawiła się szansa na pozbycie się kanibala Boko, tym lepiej dla wszystkich.
Bohaterskiego czynu zgładzenia potwora dokonał syn króla – dzielny książę Bandung Bondowoso. Był to mąż waleczny, lecz duszę miał romantyczną i serce tkliwe. Gdy tylko ujrzał bowiem córkę zamordowanego – urodziwą Roro – w jednej chwili zapałał do niej bezgraniczną miłością.

Choć Bandung uchodził za największego bohatera w królestwie, księżniczka nie odwzajemniała jego uczucia. Czy rzeczywiście była tak wybredną, czy po prostu odczuwała niechęć do człowieka, który zamordował jej ojca – nie sposób stwierdzić, istnieją różne przekazy. W każdym razie nie miała najmniejszej ochoty wiązać się z Bandungiem. Był on jednak teraz zwierzchnikiem Prambananu, więc gdy poprosił ją o rękę, odmowa byłaby co najmniej nietaktowna. Musiała się zgodzić.

* * *

Jak się okazuje, w indonezyjskich klubach też istnieje selekcja. Ale białych dam, rzecz jasna, ona nie dotyczy. Białe damy wchodzą za darmo. W stroju dowolnym: japonki z Carrefoura i niedzielny tiszert poplamiony olejem to bezpieczna opcja, jeśli chce się uniknąć standardowej sesji zdjęciowej na pamiątkę dla pana ochroniarza.

Wielki fluoroesencyjny piknik rozpoczęty: na ścianach ze szkła halucynogenny miks kolorowych świateł; kryształowa podłoga rytmicznie wznosi się pod stopami, plastykowy sufit zniża się przy każdym mocniejszym basie, a żołądek skacze na wysokość gardła. Cena za szklankę soku dziesięciokrotnie wyższa niż w ulicznych warungach. Może rzeczywiście robią je na bazie prawdziwej wody mineralnej? To najbardziej ekskluzywny jarmark, na jakim byłam. Nawet toalety mają w stylu europejskim.

Na parkiecie tylko orang-orang laki-laki. Sami mężczyźni. Kołyszą się w hipnotycznym uniesieniu, wpatrzeni w wirujące nad sceną półnagie ciała tancerek. Ciała miękkie, ale nierzeczywiste, jak kolorowe żelki za szklaną witryną cukierni. Długie macki rąk wnoszą się nad głowami w akcie czci i oddania. Niektóre usiłują wślizgnąć się na scenę – być może uda im się chociaż delikatnie musnąć jedną ze świętych stóp uzbrojonych w czerwone obcasy. Jakby za wszelką cenę chcieli upewnić się czy rzeczywiście mają do czynienia z bytem materialnym.

Zwykłe śmiertelniczki nie zbliżają się do parkietu. Z szacunku do konwencji i dla własnego bezpieczeństwa. Ale Anisa nie boi się. Podkręcona słodkim drinkiem z liczi przekracza niewidzialną linię podziału. Idzie pod scenę, bo grają jej ulubioną piosenkę. Na Jawie kobiety rzadko chodzą gdziekolwiek same, nawet jeśli chodzi o spacer do osiedlowego sklepiku. Dlatego pytam M., czy nie powinnyśmy jej zatrzymać. M. jednak kręci przecząco głową. – Bez obaw – mówi – Poradzi sobie.

Więc Anisa tańczy samotnie otoczona tłumem wiedzionych instynktem bałwochwalców. Pewna siebie, niezależna, swobodna. Jakby nadal jechała na motorze. W niewytłumaczalny sposób tym jednym tańcem osiąga więcej, niż zachodnie emancypantki dokonały przez dziesiątki lat –

Żaden z orang laki-laki nie śmie się do niej zbliżyć.

* * *

Roro zgodziła się poślubić Bandunga pod jednym warunkiem – że zbuduje dla niej tysiąc świątyń, a wszystkiego tego dokona w ciągu jednej nocy. Życzenie nie wynikało z jej nieposkromionej próżności, lecz z przekonania, że jest to zadanie niewykonalne. Ku zdziwieniu królewny, Bandung bez zająknięcia przystał na taki układ. Wówczas Roro nie wiedziała, że książę ma ponadprzeciętne zdolności i rozbudowaną sieć kontaktów.
Wezwał na pomoc wszystkie duchy ziemi, a te od razu zabrały się do pracy. Na wielkim placu budowy kamienne świątynie wzrastały kolejno jak domki z klocków. Niebo było jeszcze okryte gwiazdami, gdy powstały fundamenty pod budowę ostatniej z nich. Królewnę ogarnęła panika. Postanowiła przyspieszyć czas świtania podstępem. Nakazała służącym, aby rozpalili ogień na wschodzie i rozrzucili na dziedzińcu ziarenka ryżu. Zwabione nimi koguty rozpoczęły wcześniej poranne piania. Zadziałało. Duchy – przekonane, że niebawem porazi ich światło promieni słonecznych – zaczęły uciekać w popłochu. Wkrótce książę pozostał na placu budowy zupełnie sam.

* * *

Nasz karnawał kończy się przed świtem. Zostajemy na noc u M., bo mieszka najbliżej. Poza tym Anisy i tak z pewnością nie wpuściliby o tej porze do akademika.

Siedzimy w pokoju, Anisa pali papierosa (to jedna z dwóch palących Indonezyjek, jakie poznałam do tej pory) i opowiada o czymś z podnieceniem. Nie jest ani trochę zmęczona. Studia, pierwsza praca, znajomi – swobodnie przeskakuje z tematu na temat, zupełnie nie przeszkadza jej nasze znużenie. Z trudem wychwytuję wątek, widzę, że M. – podobnie. Nawoływanie muezina wskazuje, że minęła czwarta.

Pomiędzy relacją z zeszłotygodniowej imprezy a krytyką indonezyjskiego systemu edukacji Anisa wstaje i wychodzi do toalety. Wraca i sięga do swojej małej torebki zdobionej brylancikami. Wyciąga zawiniątko wielkości portfela. Rozpina je i wyjmuje ściśle zwinięty materiał. Ani na chwilę nie przerywa chaotycznego słowotoku. W międzyczasie wciąga na swoją mini długie, szerokie spodnie. Potem górę – coś w rodzaju peleryny z dopasowanymi otworami na twarz oraz dłonie. Gdy jest już ubrana, ucina swój monolog lakonicznym „sorry, just a minute”, „nie przeszkadzajcie sobie”, i przechodzi na drugą stronę niewielkiego pokoju. Staje zaledwie kilka metrów od nas, zwrócona twarzą do ściany. Trwa tak przez chwilę w pełnym skupieniu. Wyprostowana, poważna i lekka, jak baletnica, która właśnie weszła na scenę i czeka aż padnie na nią światło reflektorów. Za chwilę wznosi dłonie na wysokość ramion i jej usta głoszą cicho, niemal bezgłośnie: „Allah akbar”.

Rozpoczyna płynną sekwencję skłonów i tańca rąk, zsynchronizowanych z melodyjnym szeptem arabskiego wiersza. Każdy ruch wykonuje z precyzją, ale i całkowitą naturalnością. Na koniec podnosi się z pokłonu, zwraca twarz najpierw w prawą, później w lewą stronę. Szeptem wypowiada ostatnie słowa modlitwy.

Trwało to może kilka minut, ale ma się wrażenie, jakby na ten moment czas zupełnie znieruchomiał. W popielniczce wciąż tli się jej niedogaszony papieros. Anisa starannie składa szatę, zwija ją w rulonik i ponownie wkłada do saszetki. Na koniec odwraca się i czochra ugładzone włosy. W jednej chwili powaga schodzi z jej twarzy, a oczy wracają na ziemię.
- I’m done – mówi z szerokim uśmiechem i sięga po niedopalonego papierosa.

„I’m done”. Ot tak, po prostu.



* * *

Być może książę Bandung sam próbował dokończyć budowę ostatniej świątyni. Gołymi rękami przesuwał ogromne kamienie, czuł jak pot spływa mu z twarzy, a mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Ale walczył do końca, by zadowolić wybrankę swego serca. Nadaremno. Nie udało mu się wykonać zadania. Do świtu powstało 999 budowli. O jedną za mało, aby żądanie kapryśnej piękności zostało spełnione.

Nic więc dziwnego, że gdy książę zorientował się, iż padł ofiarą oszustwa, ogarnęła go furia. Musiał stosownie ukarać królewnę za jej oziębłość i nikczemne kłamstwo.
– Serce miała z kamienia, więc w kamień zmienioną zostanie! – rzekł i rzucił czar na nieszczęsną Roro.

Jedni mówią, że przybrała postać mitycznej tysięcznej świątyni – jednej z budowli Candi Sewu w buddyjskiej części Prambananu. Większość jednak jest zdania, że przeobraziła się w posąg, który obecnie znajduje się w północnej celli wielkiej świątyni Sziwy. Stoi samotnie w ciemnościach chłodnej komnaty, z nieruchomym spojrzeniem utkwionym w dal, i rozmyśla nad swym losem.

Piękna, pokorna, milcząca – jak na jawajską królewnę przystało.

wtorek, 2 października 2012

Galeria

Uczę się mówić.

Niepewnie stawiam pierwsze kroki w nowej językowej rzeczywistości. Saya jalan-jalan, tak sobie spaceruję-spaceruję między pomnożonymi słowami-słowami i staram się cokolwiek z tego rozumieć. W ferworze walki rozbijam na sylaby wszystkie otaczające mnie przedmioty; szukam zagubionych gdzieś po drodze samogłosek; wnikliwie studiuję różnice pomiędzy brzmieniem „p” a „p” i „b” a „b”, które podobno są oczywiste.

Gramatyka jest banalna. Działa podobnie jak tutejszy ruch drogowy. Niby są jakieś ogólne zasady, ale mało kto o nich słyszał, bo i tak każdy ma własne.

Ale ja póki co jalan-jalan, tak sobie spaceruję-spaceruję, i powoli zaczynam mieć problemy z określeniem swojej tożsamości. Bo w tym języku nawet nie ma odpowiednika naszego „jestem”…

Desperackie machanie rękami podczas konwersacji nie pomaga.

* * *

Dla kogoś, kto nie potrafi się poprawnie przedstawić, wieczór z tradycyjną poezją etniczną może wydawać się absurdalnym pomysłem. Ale w Indonezji najbardziej absurdalny pomysł jest zazwyczaj najlepszym z możliwych.

* * *

Suraukami, niewielka, domowa galeria położona na skraju miasta, jest jednym z tych miejsc, o których nie przeczyta się w żadnym z przewodników. Bo wiedzą o nim jedynie wybrani. Alternatywny mikroświat, który zupełnie nie pasuje do indonezyjskiej rzeczywistości, z jaką miałam do tej pory do czynienia. Squat-Nibylandia w wersji egzotycznej – miejsce, gdzie można przyjść i dać coś od siebie, a przy okazji wziąć coś od wszystkich. Azyl dla indonezyjskich Niepokornych – artystów wyklętych, muzyków niesławnych, lekkoduchów, bumelantów, poetów i malarzy.

Tak, tacy ludzie też żyją w Indonezji.

W Suraukami nie ma turystów, więc z reguły nie ma białych. Jednocześnie to jedno z niewielu miejsc, w których jako „bule” masz szansę na chwilę zapomnieć o swoim kolorze skóry. Bo na tle barwnych postaci, które można tu spotkać, prezentujesz się całkiem przeciętnie. Brak hidżabu i odsłonięte ramiona u kobiet nie robią na nikim większego wrażenia. Tatuaże na twarzy i kolczyki w policzkach także. Choć wszyscy tu doskonale wiedzą, że zdobienie ciała w ten sposób jest grzechem. Tak naucza Koran.

* * *

Na środek wydzielonej dachem przestrzeni wychodzi mężczyzna. Długie, potargane włosy zakrywają mu połowę twarzy. Spojrzenie nieswojo dzikie, obłędne, zamglone. Styl – trochę jak Morrison, trochę jak modernistyczny dandys. Plus śniada twarz i oczy w kształcie migdałów.

Otwiera książkę i zaczyna czytać. Nie po indonezyjsku, ale w jednym z 360 dialektów, którymi posługują się mieszkańcy tego kraju.

Nie tylko więc dla mnie ten język brzmi obco. To nie ma jednak w tej chwili większego znaczenia. Fale zbitych, nieokreślonych dźwięków odbijają się echem od ścian. Jak orientalny psalm, szamańskie zaklęcie albo mantra. Dziwnie, niepokojąco, trochę nierealnie. Grzmią i rozpływają się w zadymionym powietrzu.

Nie ma tu sztywnego podziału na scenę i audytorium. Ktoś z publiczności przygrywa recytującemu na gamelanie, ktoś inny na gitarze. Improwizują, grają zupełnie niezależnie, ale w niewyjaśniony sposób wszystko do siebie pasuje. Większość ludzi siedzi na podłodze. Część słucha, część zajmuje się czymś zupełnie innym. Jeden gotuje, drugi bazgrze coś na ścianie, trzeci medytuje z cygaretką w ustach. Chilling-chilling. Poezja leci gdzieś w tle.

* * *

- You study di Semarang apa? – pyta chłopak siedzący nieopodal.

Ma może ze 24 lata, ale po stanie uzębienia dałabym mu co najmniej kilka więcej. Wygnieciona koszula, potargane włosy, czarne od brudu paznokcie. Trochę przypomina jednego z tych wędrownych trubadurów, którzy przychodzą do knajp z jaskrawo pomalowanymi twarzami, grają sentymentalne melodyjki na ukulele i czekają aż ktoś z obsługi im zapłaci, żeby mogli pójść dalej. Indonezyjscy punkowcy w ludyczno-festyniarskim wydaniu.

Odpowiadam mu, że miałam studiować sztuki plastyczne, ale z tego, co widzę, mój program jest bardziej zorientowany na język. Patrzy na mnie i przytakuje. To przytakiwanie to typowo jawajska zagrywka – w rzeczywistości nie zrozumiał nawet połowy mojej wypowiedzi. Jednak wcale mu to nie przeszkadza, bo wychwycił to, co miał ochotę wychwycić.

– Art? – pyta i nie czekając na odpowiedź, podaje mi swój szkicownik. – You draw – mówi.

Dyskusja na migi nie ma sensu, więc przyjmuję wyzwanie. Odruchowo zaczynam szkicować profil faceta, który siedzi koło mnie. Kilka minut, kilka kresek, ale jakimś cudem wyszło mi całkiem nieźle: proporcje zachowane, całość kompozycyjnie poprawna. Oddaję zeszyt właścicielowi. On patrzy na mój szkic i milczy przez dłuższą chwilę. Jego mina wskazuje, że nie jest zachwycony.
– Not good? Not baik?– pytam w oczekiwaniu na jakiś komentarz.
– Baik, baik… But not baik… – stwierdza mój rozmówca.
– Here not school. Here you draw from hati – dodaje i przykłada prawą dłoń do serca. Zaraz potem pokazuje mi, żebym zamknęła oczy. Tak też robię. Czuję jak podkłada mi pod ręce szkicownik i ołówek.

– Now you draw – słyszę po chwili – Hati. Freedom.

* * *

W języku indonezyjskim nie ma gramatycznego rozróżnienia czasów. Tak więc na przykład „czekałem/czekam/czekać będę” wyraża się tym samym słowem: „tunggu”. Teraźniejszość swobodnie miesza się z przyszłością i przeszłością.

Może dlatego koguty na Kalisegoro pieją zazwyczaj około drugiej nad ranem. Może dlatego śpi się tu zawsze i wszędzie, kiedy ma się na to ochotę. Na ławce na uczelni, przed sklepem, na podłodze w knajpie czy ganku sąsiada. Może dlatego je się tu obiad na śniadanie, a to, co zostanie z obiadowego śniadania – na obiad właściwy i kolację.

Może dlatego też piszę „siedem godzin później”, a nie pięć, chociaż to tyle faktycznie wynosi różnica czasu lokalnego w Warszawie i Semarangu…

* * *

W międzyczasie minęła północ, tłum w galerii powoli się przerzedza. Oto najwłaściwszy moment, żeby zagrać w domino. Tak jest, w domino. Najbardziej socjalizujący morderca czasu, przy którym nie ma potrzeby prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy. Indonezyjczycy to uwielbiają.

Wciąż gra muzyka. Od czasu do czasu któryś z grających zamieni gitarę na bębny, zrobi sobie przerwę, żeby się posilić albo zdrzemnąć. Wszyscy, którzy jeszcze nie odpadli, śpiewają. Kolejna z najpopularniejszych tu form relaksu. Nieważne czy umie, nieważne czy zna tekst – tutaj śpiewa każdy.

Pospiesznie sięgam więc do półmiska po kolejny kawałek smażonego tofu. Przeżuwanie to w takiej sytuacji jedyna wymówka.

Ciekawy to obraz, jak w ekstatycznym uniesieniu śpiewają hity Marleya, Doorsów – hymny wolności, których słów nie rozumieją. Każdy gra osobno, dla siebie, z różnych kątów pokoju, w nierównym tempie. Z przymrużonymi oczami wpatrzonymi w niebo, w pozycji półleżącej. Ospale i od niechcenia, ale jednocześnie jakby w transie.

Nie wiem jak silnych środków odurzających potrzeba by przeciętnemu „bule”, żeby osiągnąć taki stan. Indonezyjczykom wystarczy mleko kokosowe i djarumy bez filtra.

* * *

Znów noc mnie zaskoczyła, nie zorientowałam się kiedy zaczęło świtać. Wokół jawajskie „dzieci sztuki” na swoim surrealistycznym kacu – śpią na dywanach, pomiędzy eksponatami galerii, ktoś z gitarą w objęciach, ktoś inny z nadgryzionym kawałkiem arbuza w dłoni. Trudno powiedzieć w którym momencie muzyka ucichła i zapadli w sen. A może grają nadal, tylko ja już nie słyszę? Czuję piasek pod powiekami. Niedługo zaczynam zajęcia na drugim końcu miasta. Zerkam przez okno – nasz motor nadal stoi. Po północy pytałam A. kiedy wracamy. Odpowiedziała, że za chwilę. Mieszka w Indonezji już drugi rok – to całkowicie wystarczy, żeby pojęcie chwili straciło jakiekolwiek znaczenie.

Zasypiam po indonezyjsku – zaraz, tuż obok, gdziekolwiek.

* * *

Dwa tygodnie (dwa i pół? trzy?) po tym, jak byłam w Suraukami, udało nam się zgromadzić większą część zamieszkujących Semarang „bule” i pojechać razem na plażę. Wcześniej byliśmy już nad morzem, ale tutaj po raz pierwszy żeńska część naszej grupy zdecydowała się na kąpiel w kostiumach, bez dodatkowych okryć. Oczywiście za chwilę zeszła się cała wioska, żeby usiąść i nas pooglądać. Mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci – siedzieli w skupisku, kilka metrów od nas, podjadali orzeszki i patrzyli. Na grupę wylegujących się na piasku białoskórych naczelnych. Reality show na żywo.

– Nienormalni… – stwierdza P. zirytowany – Już od kilku godzin siedzą tak i się gapią… Mają tu rajskie plaże i morze, a nie potrafią z tego korzystać. Większość z nich nawet nie umie pływać! Reszta nie pływa, bo im islam nie pozwala… A jak już się kąpią, to zawsze w ubraniach… Paranoja.

P. nie kryje swojego niezadowolenia odkąd tu przyjechał. Miały być wakacje życia, a tu same problemy. Nie sposób znaleźć dom z normalnym prysznicem i klimatyzacją. Do tego ten syf w knajpach – nie ma jak jeść, więc schudł już kilkanaście kilo. Przyjechał z dziewczyną i żeby z nią zamieszkać, musi pokazywać fałszywe papiery na dowód, że są małżeństwem.

– Z nimi naprawdę jest coś nie tak… - powtarza P. – Ale za jakieś trzydzieści lat się ogarną. Na pewno. Trzydzieści lat i nawet tutaj będzie normalnie…

To prawda. Za trzydzieści lat nawet tutaj będzie normalnie. Ludzie będą się kąpać w morzu. Kobiety zdejmą hidżaby i zaczną walczyć o swoje prawa. Zakochani nie będą musieli się ukrywać w górach, żeby móc okazać sobie trochę uczucia. Sanepid zamknie wszystkie te syfiaste knajpy z liśćmi palmowymi zamiast talerzy. Powstaną sieci schludnych restauracji. Ktoś uświadomi Indonezyjczykom co to jest grzybica, więc zaczną nosić buty. Inny powie im o amebach, więc zaczną gotować wodę przed spożyciem. Łapówki przestaną się opłacać rządowi, więc wprowadzi wielki program walki z korupcją. Ludzie zaczną przestrzegać prawa. Stworzą strefy dla niepalących. Nie będą wyrzucać śmieci pod siebie – zaczną je zbierać, sortować i powtórnie wykorzystywać. Przestaną się bać panicznie duchów i gniewu Allacha. Zbudują zliberalizowane społeczeństwo obywatelskie. Utlenią włosy i wreszcie zaczną wyglądać jak "bule". Może nawet kotom z powrotem urosną ogony.

Wyobraziłam sobie to wszystko i trochę mi szkoda. Już nawet nie tradycyjnej kultury ludowej czy dziewiczej jawajskiej przyrody – ta ma względne szansę na przeżycie w muzeach, rezerwatach i podręcznikach do antropologii. Ale co zrobią dzieciaki z utopijnego Suraukami?

Bo w końcu nadejdzie moment, kiedy domino przestanie im wystarczyć.

czwartek, 20 września 2012

Dom na Kalisegoro

Zapadał już zmierzch, kiedy Erul zapukał do drzwi kolejnego domostwa. Nie, właściwie nie zapukał, przecież tutaj się nie puka, tutaj się po prostu wchodzi. Weszliśmy więc – ja, Lucia i Erul, nasz przewodnik po jawajskiej prowincji.

Starsza kobieta siedziała na materacu i oglądała telewizję, obok niej spał mały chłopiec. Krągła piękność w połyskującej, liliowej sukni skrzeczała przez głośniki małego telewizora, wykrzywiając twarz z egzaltacją. Staruszka, zaaferowana miłosną pieśnią serialowej gwiazdy, w pierwszej chwili nie zauważyła naszej obecności. Gdy w końcu zorientowała się, że stoimy w drzwiach, zaprosiła nas do środka – z typowym dla Indonezyjczyków serdecznym entuzjazmem. Gdyby miała krzesła, na pewno zaproponowałaby, żebyśmy usiedli, ale w tutejszych domach liczba mebli ograniczona jest do niezbędnego minimum. Stary materac, zegar krzywo spoglądający ze ściany i zakurzony telewizor – to wszystko. Salon i sypialnia zarazem.

* * *

To nie jest bardzo stary dom, ale ściany w głównej izbie są brudne i popękane, a w kątach kołyszą się szare pajęczyny. Umocowane na suficie żarówki migoczą odrobiną światła, wystarczającą, by móc się tu poruszać po zmroku. Do tego absurdalnie różowe, satynowe firanki z falbankami w oknach. Zamiast drzwi między pokojami – kawałek podniszczonej tkaniny, a dalej kuchnia – drewniana dobudówka bez podłogi.

Spojrzałyśmy z Lucią po sobie. Nie trzeba było nic mówić. Od razu wiedziałyśmy, że to tutaj chcemy zamieszkać.

* * *

Wciśnięty pomiędzy drzwi a framugę, świetnie zakonserwowany szkielet jaszczurki to groteskowy symbol tego miejsca. Brakuje mu kilku żeber, ale wciąż trzyma się nieźle. Można przypuszczać, że przyczyną śmierci zwierzęcia było nieumyślne przytrzaśnięcie drzwiami. Nikomu z domowników nie przyszło do głowy, żeby go sprzątnąć, więc tak już tam został i tkwi niewzruszony. Ale niewykluczone też, że zdechł był po prostu ze znużenia. Przysiadł na chwilę w wygodnej pozycji, zastygł i całkowicie zatracił się w czasie. Nawet nie zauważył, kiedy zleciało mu życie. Na Kalisegoro to całkiem prawdopodobne.

* * *

Na początku dom wydawał się nam za duży na dwie osoby. Nie wiadomo co zrobić z przestrzenią, kiedy ma się ze sobą tylko dwa plecaki i torbę. Zaczęłam bezmyślnie rozkładać jakieś drobiazgi na parapecie, żeby wypełnić to miejsce sobą, szybciej je oswoić i dopasować. Nie potrzeba było wiele czasu, żeby wzbudzić tym zainteresowanie sąsiadów. Zaczęli ostrożnie, dyskretnym badaniem z bezpiecznej odległości. Spacerowali pod oknami, ale powstrzymywali się przed ostentacyjnym zaglądaniem do środka. Śmiali się do nas z daleka, machali nam, gdy przechodziłyśmy obok ich ganków, ale rzadko podchodzili bezpośrednio. Aż do momentu, gdy zostawiłyśmy otwarte drzwi. Zinterpretowali to po jawajsku – jako uprzejmą zachętę do odwiedzin.

* * *

Najpierw staruszka przyniosła mały stolik. Później jej zięć – duży stół i dwa krzesła, niedługo potem pojawiły się obrus, dywan i łóżko. Nie mam pojęcia skąd to wzięli, bo przecież sami żyją bez takich udogodnień. Ale przedmioty mnożyły się wokół nas i sukcesywnie wypełniały pustkę, stan tak typowy dla wszystkich początków. Podobnie mnożyli się członkowie rodziny, których wzajemne koligacje jeszcze na długo pozostaną dla mnie zagadką. W ciągu kilku dni wszyscy mieszkańcy okolicy mieli szansę, by zapoznać się z białymi przybyszami, uraczyć ich papają z ogródka albo domowym ciastem kokosowym. Zaczęli zauważać, że nie jesteśmy tylko anonimowymi bule – jak tutaj nazywa się białych – ale różnimy się rysami twarzy, kolorem włosów. Wciąż są to dla nich różnice niewielkie, czasem niewyrażalne w ich języku, ale z każdą chwilą coraz bardziej widoczne.

* * *

Dzieciaki szybko przyswoiły nasze imiona i codziennie po południu przychodzą, żeby zapytać „How are you, Miss Paulina? How are you, Miss Lucia?”. Przynoszą stary podręcznik do angielskiego i próbują z nami rozmawiać. O której Miss Paulina je śniadanie, o której Miss Paulina kładzie się spać, jaki Miss Paulina lubi kolor. Pośród przypadkowych pytań niekiedy padają też całkiem poważne. Ostatnio zapytały jakiego jestem wyznania. Odpowiedź, że katolickiego, początkowo trochę je spłoszyła. Szybko jednak niepokój przerodził się w żywe zainteresowanie. Widać, że bardzo chciałyby wiedzieć o nas jak najwięcej. Jednocześnie te wywiady wydają się być pretekstem – okazją, żeby przyjrzeć się nam z bliska, dotknąć naszej skóry, upewnić się, że nie jesteśmy duchami. Bo, jak powszechnie wiadomo, na Jawie z duchami nie ma żartów.

* * *

Na spotkanie z jawajską czarną magią jeszcze za wcześnie, najpierw trzeba się zmierzyć z tym, co całkiem prozaiczne. Jednak tutaj proces asymilacji przychodzi nadzwyczaj lekko. Codzienne czynności, dalekie od naszych rodzimych przyzwyczajeń, stają się czymś naturalnym zupełnie niepostrzeżenie. Nawet nie orientujesz się, kiedy odruchowo zdejmujesz buty przed wejściem do osiedlowego sklepiku, dostrzegasz wygodę w jedzeniu ryżu palcami, a po podaniu ręki nowopoznanemu człowiekowi przykładasz rękę do piersi. Jazda po wzgórzach i wertepach rozkraczonym angotem – z dwunastoma współpasażerami (w tym jednym na twoich kolanach), żywą kurą w koszyku i chmurą goździkowego dymu nad głową – staje się całkiem komfortowa, kiedy sobie uświadomisz, że równie dobrze mógłbyś iść do miasta piechotą.

* * *

Największym wyzwaniem początkowo wydawał mi się azan o piątej nad ranem. Mieszkamy tuż obok meczetu, więc moment porannego wezwania do modlitwy jest tu jak rozpoczęcie koncertu punkowego pod głośnikami. Z tym że nasz muezin śpiewa gorzej niż większość znanych mi punkowych muzyków. Nie było łatwo. Pierwszej nocy myślałam, że nie wytrzymam tutaj tygodnia. Drugiej – obudziłam się, przeszłam kilka razy po pokoju i ze słuchawkami w uszach poszłam spać dalej. Od trzeciej – przesypiam całą noc bez mrugnięcia okiem. Jak dziecko.

* * *

Tutaj słońce zachodzi momentalnie. Gęsty mrok okrywa niewystygłe jeszcze od upału dachy i ulice. Ludzie powoli zbierają się z ganków, na których spędzili bezczynnie ostatnie kilka godzin swojego życia i chowają się w ciasnych wnętrzach swoich domów. Po wieczornej modlitwie pora na tradycyjny serial – połączenie bollywoodzkiego kolorytu z emocjonalnością brazylijskich oper mydlanych, doprawione nutą fantastyki. Drzwi do domów zostają fizycznie zamknięte. Ale symbolicznie pozostają otwarte przez całą dobę. Do sąsiada można wpaść o każdej porze – żeby się zdrzemnąć, zrobić sobie kolację albo umyć stopy. To tutaj całkowicie naturalne.

* * *

Ciemność zalewa okoliczne pola ryżowe, wzgórza i porastające je zasuszone lasy bananowców. Tylko gdzieniegdzie w wiosce migają jeszcze sznury kolorowych lampek. Takich, jak nasze bożonarodzeniowe. Z tą różnicą, że te na Kalisegoro świecą się zawsze, przez cały rok. Więc jest trochę tak, jakby święta były tutaj codziennie.

wtorek, 11 września 2012

Nigdzie

Pierwsza rzeczą, jaką opanowałam w Indonezji, to zdolność czekania. A początkowo to niełatwe czekać na wszystko i wszystkich, niezależnie od pory dnia, w otoczeniu duszącego równikowego powietrza. Niełatwe zwłaszcza, że najwłaściwszym momentem na zbiórkę jest dla Indonezyjczyków godzina piąta rano. Po porannej modlitwie. I co z tego, że samolot ma wylecieć o trzynastej, a i tak będzie miał kilkugodzinne opóźnienie? Cierpliwość jest cnotą. – Rilax, rilax… – powtarzał Badrus, mój indonezyjski koordynator, gdy zbombardowaliśmy go tysiącem organizacyjnych pytań. Ani przez chwilę nie przestawał się uśmiechać. Tak, Indonezyjczycy są ekstremalnie zrelaksowani. I to właściwie jedyna informacja, jaką uzyskałam od Badrusa. Ale jakże prawdziwa…

* * *

Po dziesięciu godzinach oczekiwania na samolot wreszcie ląduję w Semarangu. To nie koniec mojej podróży, bo mieszkać będę na dalekich przedmieściach. Dalszych już nie ma. To mityczny koniec świata. Miejsce, gdzie nic się nie dzieje, a jednocześnie może wydarzyć się wszystko. Kraina, w której ludzie żyją poza czasem. Lub to raczej czas żyje poza ludźmi. Gdzieś tam sobie płynie gęstym, leniwym strumieniem. Świat żelaznych zasad, których łamanie jest na porządku dziennym. Albo nocnym, bo tutaj pojęcia dnia i nocy są bardzo elastyczne. Jak wszystko, co w jakikolwiek sposób dotyczy czasu. Jedyną rzeczą, która pozwala się w nim odnaleźć, są cykliczne nawoływania muezina do modlitwy. A te słychać wyraźnie z każdego zakątka wioski. Unoszą się ponad palmami, odbijają od ścian maleńkich chatek, wciskają ekspansywnie przez szpary w dachu, by stale przypominać ci, jak daleko od domu się znajdujesz.

Nadal nie potrafię wyczuć rytmu tego miejsca, przybrać jakiegoś określonego tempa, które pozwoliłoby mi się z nim zsynchronizować. To zupełne przeciwieństwo drapieżnej Dżakarty, otulonej smogiem, gdzie hordy jeźdźców na warczących skuterach przeciskają się między rozklekotanymi busikami, nie schodząc poniżej sześćdziesiątki. Ale tutaj też nie ma mowy o czymś takim jak przepisy ruchu drogowego. Sygnalizacja świetlna, którą wszyscy Jawajczycy konsekwentnie ignorują, mogłaby służyć tu jedynie jako punkt orientacyjny w przestrzeni. Ale praktycznie w ogóle jej nie ma.

* * *

W hotelu A. w Dżakarcie łatwo było się poczuć jak modelowy Biały w Azji Południowo-Wschodniej. Otoczony luksusem, uniżoną służbą i świetnym, egzotycznym jedzeniem, z łatwością przybierasz gębę europejskiego wczasowicza. Marmurowe schody, basen z lazurową wodą, drzewa palmowe na tarasie, tropikalnie kolorowe kwiaty. Byle tylko nie patrzeć przez okno. Tam, za wysokim murem – kanał pełen odpadów, góry śmieci, betonowe giganty tuż obok chatek z kartonu i blachy. Produkty uboczne procesu budowania azjatyckiego tygrysa, niestrawione resztki wzrastającego opieszale dobrobytu.

Tutaj, w wiosce obok Semarangu, bieda wydaje się być bardziej naturalna. Nie ma z czym tworzyć kontrastu. Ludzie żyją skromnie, ale sprawiają wrażenie niesamowicie szczęśliwych. Ich uprzejmość zdaje się nie mieć granic, mimo że nigdy nie mieli do czynienia z obcokrajowcami. Wyjście z asekuracyjnej bańki hotelu i zamieszkanie między nimi wcale jednak nie oznacza, że będziesz im bardziej swojski niż europejski turysta. Ludzie stają na drodze, żeby na ciebie popatrzeć, chcą cię dotknąć, niektórzy wydają się wręcz chorobliwie zafascynowani. Wczoraj przechodziłam obok grupy młodych kobiet. Miały na sobie hidżaby z pięknymi tradycyjnymi zdobieniami. Patrzyły na mnie i uśmiechały się. Nie wyjęłam aparatu, bo nie chciałam ich spłoszyć. One nie miały z tym problemu. Po prostu podeszły i wprost zapytały czy mogą zrobić mi zdjęcie.

* * *

Indonezyjczycy to mistrzowie architektonicznej prostoty, jeśli chodzi o budownictwo użytkowe. Domy, które widziałam do tej pory, to pozbawione sufitu sześcienne izdebki, z których niewielka część jest wydzielona na toaletę. Dziwi mnie, że w relacjach ludzi, którzy mieszkali w Indonezji, nigdy nie spotkałam się z opisem tego osobliwego zjawiska, jakim jest indonezyjska łazienka. Przecież to mistrzostwo minimalizmu – rozwiązanie na wszystkie potrzeby higieny osobistej skumulowane w kilku prostych elementach! Dwa otwory w podłodze, zbiornik wbudowany w ścianę, kran i niewielki dzbanek. To wszystko. Żeby „wziąć prysznic” zbiornik należy wypełnić wodą, którą następnie nabiera się dzbanuszkiem i obmywa ciało. Wszystkie nieczystości spływają na podłogę, a potem – do mniejszego otworu. Do załatwienia czynności natury fizjologicznej służy oczywiście większy otwór. Papier toaletowy nie jest tu popularny, jego funkcję z powodzeniem zastępuje dzbanek. W takich sytuacjach człowiek uświadamia sobie jak bardzo był dawniej drobiazgowy. Dawniej, czyli jakieś trzy-cztery dni temu…

* * *

Po ścianach mojej łazienki pełzają różowe gekony, w szafie roi się od monstrualnych karaluchów, a przed pokojem biegają szczury wielkości kota. Jedzenie jest tak ostre, że po posiłku przez godzinę mam problemy z oddychaniem. Nie ma tu czekolady, ani żółtego sera. Zaciągnięcie się lokalnym papierosem bez filtra grozi omdleniem. Za każdym razem, kiedy przechodzę przez ulicę, zastanawiam się czy dobrze przeżyłam swoje życie, bo nie wierzę, że dotrę cała na drugą stronę. Miałam być badaczem, wnikliwym reportażystą, a czuje się bardziej jak Murzyn na wsi beskidzkiej. Otacza mnie syf, bezprawie i kompletna dezorganizacja.

Mimo to samoczynnie dostosowałam się do słów Badrusa. Jestem zrelaksowana, jak nigdy. Piję sok z mango, palę duszącego goździkowego papierosa i czekam. Już nawet nie na wizę, mieszkanie czy dostęp do internetu. Po prostu zadowalam się oczekiwaniem. Bo jak tu się nie cieszyć, kiedy wszyscy wokół ciebie śmieją się jak dzieci?

niedziela, 9 września 2012

Welcome in Jakarta

Lotnisko w Dżakarcie. Ustawiam się na końcu długiej kolejki obcokrajowców. Czeka mnie jakieś dwadzieścia minut czekania, ale cóż to dla mnie! Przed chwilą wysiadłam z samolotu Singapore Airlines, gdzie przez kilkanaście godzin porcelanowe stewardessy w orientalnych strojach rozpieszczały mnie prawdziwym luksusem – siedem posiłków, wilgotny ręczniczek do otarcia twarzy, osobiste smartTV. Mogę poczekać. Mój optymizm jednak gaśnie, gdy tylko udaje mi się podejść do celnika. Kilka pytań, grzecznościowe small talk łamaną angielszczyzną – tak mi się przynajmniej wydaje. Do czasu.
- Your visa is bad – stwierdza celnik po chwili namysłu. Błąd w danych, brak biletu powrotnego czy stosownego podpisu – nie wiadomo. Konkluzja jest prosta i klarowna: nie przekroczę granicy, póki nie zapłacę „kary”.
- Ile ta kara wynosi? – pytam z rezygnacją.
- 150.
- Dolarów?
- Tak.
- Ale ja nie mam dolarów!
- Może być euro.
- Ile?
- 150.
- Nie mam ze sobą tylu pieniędzy! – krzyczę zdesperowana.
- W takim razie może być 100.
Dyskusja nie ma w tym kontekście żadnego sensu, podobnie jak wisząca obok tabliczka z groźnie krwistym ostrzeżeniem: „Łapówki będą surowo karane”. Mogłabym się potargować, ale nie mam na to najmniejszej ochoty. Wracam więc do strefy i idę na koniec drugiej kolejki. Sytuacja się powtarza. Tym razem jednak ceną wyjściową jest stówka. To ciekawe, że w takich momentach bariera językowa automatycznie zanika, a w miejscu zająknięć i lingwistycznych wysiłków, pojawia się konkret i całkowita płynność wypowiedzi. Indonezyjscy celnicy posługują się angielskim systemem liczbowym z płynnością godną native speakera. Ale ja jestem uparta. Idę dalej. Po niemal dwóch godzinach udaje mi się dotrzeć do trzeciego z kolei okienka. Tu celnik jest małomówny, ale uczciwy i rzeczowy. Uśmiecha się do mnie, mierzy wzrokiem i pyta czy przyleciałam do Indonezji sama. Nie chce pieniędzy. Wystarczy mu mój mail w prywatnym notesiku.