czwartek, 18 października 2012

Królewna

Semarang wyrósł z Simpanglimy.

Tu – jak promienie słońca – zbiegają się drogi wiodące ze wszystkich stron i podstron świata, aby rozpłynąć się w czeluściach wirującego kołowrotu ronda. Dla niewtajemniczonego Europejczyka to tylko szosa wokół kilkudziesięciometrowego kwadratu wątpliwej zieleni, ale miejscowi wiedzą, że to w nim znajduje się centrum wszechrzeczy, semarandzkie axis mundi. Oto serce mechanicznego organizmu miasta bezustannie napędzane siłą dziko rwących wokół samochodów i motocykli. Agresywny warkot setek silników, natarczywe nawoływania rikszarzy i chmury smogu nad głową – to męczące, ale przecież gdyby zniknęło, wszechświat przestałby działać.

Wokół wzrastają najznakomitsze budowle śródmieścia: majestatycznie tłuste shopping malle. To w nich spędza większość wolnego czasu młodzież z miasta. Najmłodsi, dla których luksusy centrów handlowych są jeszcze niedostępne, wieczorami spotykają się na placu, by w ścisku i wrzawie pojeździć na rolkach, rowerach, hulajnogach albo czymkolwiek innym, co utrudnia utrzymanie równowagi. Wszak przewracanie się to najlepsza zabawa! I rodzaj rozgrzewki, bo przeciętny indonezyjski dzieciak w wieku dziesięciu lat siada za kierownicą motocykla.

Starszym Simpanglima oferuje ekstremalne rozrywki innego rodzaju. Na najodważniejszych czekają dyskoteki – ośrodki bezprawia i moralnego zepsucia, jak powiedzieliby mieszkańcy Kalisegoro. Klub to jedno z tych nielicznych miejsc w Semarangu, gdzie wciąż można spotkać nieznajomych białych, gdzie lokalne kobiety chodzą w butach na wysokich obcasach, a obsługa mówi po angielsku. I wreszcie – jedno z nielicznych miejsc, gdzie wzrok Allacha nie dociera. Można tu więc legalnie kupić wysoko procentowy alkohol. Jeśli kogokolwiek na to stać, bo pół litra takiej przyjemności to większy wydatek niż wynajęcie domu na 4 miesiące.

* * *

Niedawno byliśmy na wycieczce w Prambanan. To podobno jedno z największych osiągnięć hinduistycznej architektury sakralnej. Rzeczywiście, robi wrażenie. Chociaż odrestaurowano tylko niewielki ułamek dawnego kompleksu, daje on pojęcie jak niezwykłe musiało być to miejsce kiedyś. Zanim obiektywy turystycznych cyfrówek wchłonęły całą przypisaną mu metafizykę.

Dziś trudno już tam zrobić dobre zdjęcia. Istota zupełnie wymyka się z kadrów. Popielata czerń kamiennych bloków nie współgra z jaskrawością turystycznych bejsbolówek, skarpet i sandałów. W kontekście równo przystrzyżonych trawników piramidy świątyń wyglądają trochę jak wielkie mrowiska na polu golfowym. Posąg mitycznego byka Nanti na zdjęciu przypomina bardziej osła niż byka. Może to dlatego, że uszy ma już zupełnie oklapłe. Codziennie, między 10.00 a 18.00, wysłuchuje średnio ośmiu życzeń na minutę wypowiadanych przez zachłannych wczasowiczów z całego świata. Bo w przewodniku napisali, że się spełni.

Erupcje pobliskiego wulkanu Merapi, trzęsienia ziemi, grabieże – wszystko to sprawiło, że z dawnej świetności pozostało jedynie kilkanaście budowli. To niewiele –
podobno na początku było ich prawie 250.

Historycy twierdzą, że są dziełem potężnej dynastii Sanjaya z IX wieku, manifestacją ich potęgi, a zarazem rodzinnym grobowcem. Dla hinduistów to miejsce pielgrzymek i jedna z niewielu przestrzeni sacrum na zdominowanej dziś przez islam Jawie. Antropolodzy zwracają uwagę na widoczne na reliefach elementy sztuki buddyjskiej, które czynią Prambanan pamiątką pokojowego współistnienia tu dwóch różnych wyznań w przeszłości.

Jawajscy poeci wierzą, że budowli było nie dwieście pięćdziesiąt, ale tysiąc. A u źródeł jej powstania widzą historię tragicznej miłości.

* * *

Jej imię po arabsku znaczy ‘przyjacielska, dobra towarzyszka’. Taka jest właśnie Anisa. Pełna energii, otwarta, życzliwa. Urodę ma typowo indonezyjską – krągła, trochę dziecinna twarz, delikatna, filigranowa sylwetka. Tylko cera jej jest wyjątkowo jasna. Trudno powiedzieć czy to naturalny odcień jej skóry, czy też używa wybielających kosmetyków, które są tu bardzo powszechne. Czerń lekko kręconych włosów gdzieniegdzie przebłyskuje kasztanem – widać, że niedawno je farbowała. Na szczęście rodzice nic nie zauważyli. Nie ma w zwyczaju pokazywać się im bez hidżabu.

Różni się jednak od dziewczyn, które spotykamy na kampusie. Te zakrywają twarze zeszytami i chichoczą, kiedy my, „bule”, przechodzimy obok. Na policzkach w kolorze ciepłego latte tego nie widać, ale z pewnością się rumienią, jak któryś z białych chłopaków odpowie na ich nieśmiałe pozdrowienie. Anisa jest mniej powściągliwa w okazywaniu emocji.

– Dziś poznasz życie nocne w Semarangu! – krzyczy do mnie i śmieje się głośno, z uroczo dziecinnym entuzjazmem. Zadziera jasną sukienkę (o długości co najmniej odważnej, jak na tutejsze standardy) i wsiada na motor. Rusza płynnie, ale zdecydowanie. Z wdziękiem przemyka pomiędzy samochodami, by na skrzyżowaniu wyprzedzić kolejne. Przyspiesza gwałtownie i wkrótce znika nam z oczu. Spotkamy się dopiero na miejscu. Kierunek – jedyny z możliwych: Simpanglima.

* * *

Jak głosi legenda, prowodyrką tego całego zamieszania wokół budowy kompleksu Prambanan, była królewna Roro Jonggrang. Dziewczę nieprzeciętnej urody, a przy okazji – wyjątkowo trudnego charakteru.

Rzecz miała miejsce za czasu, kiedy w środkowej części Jawy istniały dwa wielkie królestwa. Pierwszym rządził Prabu Damar Moyo, król dobry i rozważny, drugim dla kontrastu – okrutny tyran i ludożerca, Prabu Boko. Damar Moyo był nie tylko dobrym władcą, lecz także rzeczowym przedsiębiorcą, i – jak to z rzeczowymi przedsiębiorcami bywa – dążył do powiększenia swojego królestwa. A że przy okazji pojawiła się szansa na pozbycie się kanibala Boko, tym lepiej dla wszystkich.
Bohaterskiego czynu zgładzenia potwora dokonał syn króla – dzielny książę Bandung Bondowoso. Był to mąż waleczny, lecz duszę miał romantyczną i serce tkliwe. Gdy tylko ujrzał bowiem córkę zamordowanego – urodziwą Roro – w jednej chwili zapałał do niej bezgraniczną miłością.

Choć Bandung uchodził za największego bohatera w królestwie, księżniczka nie odwzajemniała jego uczucia. Czy rzeczywiście była tak wybredną, czy po prostu odczuwała niechęć do człowieka, który zamordował jej ojca – nie sposób stwierdzić, istnieją różne przekazy. W każdym razie nie miała najmniejszej ochoty wiązać się z Bandungiem. Był on jednak teraz zwierzchnikiem Prambananu, więc gdy poprosił ją o rękę, odmowa byłaby co najmniej nietaktowna. Musiała się zgodzić.

* * *

Jak się okazuje, w indonezyjskich klubach też istnieje selekcja. Ale białych dam, rzecz jasna, ona nie dotyczy. Białe damy wchodzą za darmo. W stroju dowolnym: japonki z Carrefoura i niedzielny tiszert poplamiony olejem to bezpieczna opcja, jeśli chce się uniknąć standardowej sesji zdjęciowej na pamiątkę dla pana ochroniarza.

Wielki fluoroesencyjny piknik rozpoczęty: na ścianach ze szkła halucynogenny miks kolorowych świateł; kryształowa podłoga rytmicznie wznosi się pod stopami, plastykowy sufit zniża się przy każdym mocniejszym basie, a żołądek skacze na wysokość gardła. Cena za szklankę soku dziesięciokrotnie wyższa niż w ulicznych warungach. Może rzeczywiście robią je na bazie prawdziwej wody mineralnej? To najbardziej ekskluzywny jarmark, na jakim byłam. Nawet toalety mają w stylu europejskim.

Na parkiecie tylko orang-orang laki-laki. Sami mężczyźni. Kołyszą się w hipnotycznym uniesieniu, wpatrzeni w wirujące nad sceną półnagie ciała tancerek. Ciała miękkie, ale nierzeczywiste, jak kolorowe żelki za szklaną witryną cukierni. Długie macki rąk wnoszą się nad głowami w akcie czci i oddania. Niektóre usiłują wślizgnąć się na scenę – być może uda im się chociaż delikatnie musnąć jedną ze świętych stóp uzbrojonych w czerwone obcasy. Jakby za wszelką cenę chcieli upewnić się czy rzeczywiście mają do czynienia z bytem materialnym.

Zwykłe śmiertelniczki nie zbliżają się do parkietu. Z szacunku do konwencji i dla własnego bezpieczeństwa. Ale Anisa nie boi się. Podkręcona słodkim drinkiem z liczi przekracza niewidzialną linię podziału. Idzie pod scenę, bo grają jej ulubioną piosenkę. Na Jawie kobiety rzadko chodzą gdziekolwiek same, nawet jeśli chodzi o spacer do osiedlowego sklepiku. Dlatego pytam M., czy nie powinnyśmy jej zatrzymać. M. jednak kręci przecząco głową. – Bez obaw – mówi – Poradzi sobie.

Więc Anisa tańczy samotnie otoczona tłumem wiedzionych instynktem bałwochwalców. Pewna siebie, niezależna, swobodna. Jakby nadal jechała na motorze. W niewytłumaczalny sposób tym jednym tańcem osiąga więcej, niż zachodnie emancypantki dokonały przez dziesiątki lat –

Żaden z orang laki-laki nie śmie się do niej zbliżyć.

* * *

Roro zgodziła się poślubić Bandunga pod jednym warunkiem – że zbuduje dla niej tysiąc świątyń, a wszystkiego tego dokona w ciągu jednej nocy. Życzenie nie wynikało z jej nieposkromionej próżności, lecz z przekonania, że jest to zadanie niewykonalne. Ku zdziwieniu królewny, Bandung bez zająknięcia przystał na taki układ. Wówczas Roro nie wiedziała, że książę ma ponadprzeciętne zdolności i rozbudowaną sieć kontaktów.
Wezwał na pomoc wszystkie duchy ziemi, a te od razu zabrały się do pracy. Na wielkim placu budowy kamienne świątynie wzrastały kolejno jak domki z klocków. Niebo było jeszcze okryte gwiazdami, gdy powstały fundamenty pod budowę ostatniej z nich. Królewnę ogarnęła panika. Postanowiła przyspieszyć czas świtania podstępem. Nakazała służącym, aby rozpalili ogień na wschodzie i rozrzucili na dziedzińcu ziarenka ryżu. Zwabione nimi koguty rozpoczęły wcześniej poranne piania. Zadziałało. Duchy – przekonane, że niebawem porazi ich światło promieni słonecznych – zaczęły uciekać w popłochu. Wkrótce książę pozostał na placu budowy zupełnie sam.

* * *

Nasz karnawał kończy się przed świtem. Zostajemy na noc u M., bo mieszka najbliżej. Poza tym Anisy i tak z pewnością nie wpuściliby o tej porze do akademika.

Siedzimy w pokoju, Anisa pali papierosa (to jedna z dwóch palących Indonezyjek, jakie poznałam do tej pory) i opowiada o czymś z podnieceniem. Nie jest ani trochę zmęczona. Studia, pierwsza praca, znajomi – swobodnie przeskakuje z tematu na temat, zupełnie nie przeszkadza jej nasze znużenie. Z trudem wychwytuję wątek, widzę, że M. – podobnie. Nawoływanie muezina wskazuje, że minęła czwarta.

Pomiędzy relacją z zeszłotygodniowej imprezy a krytyką indonezyjskiego systemu edukacji Anisa wstaje i wychodzi do toalety. Wraca i sięga do swojej małej torebki zdobionej brylancikami. Wyciąga zawiniątko wielkości portfela. Rozpina je i wyjmuje ściśle zwinięty materiał. Ani na chwilę nie przerywa chaotycznego słowotoku. W międzyczasie wciąga na swoją mini długie, szerokie spodnie. Potem górę – coś w rodzaju peleryny z dopasowanymi otworami na twarz oraz dłonie. Gdy jest już ubrana, ucina swój monolog lakonicznym „sorry, just a minute”, „nie przeszkadzajcie sobie”, i przechodzi na drugą stronę niewielkiego pokoju. Staje zaledwie kilka metrów od nas, zwrócona twarzą do ściany. Trwa tak przez chwilę w pełnym skupieniu. Wyprostowana, poważna i lekka, jak baletnica, która właśnie weszła na scenę i czeka aż padnie na nią światło reflektorów. Za chwilę wznosi dłonie na wysokość ramion i jej usta głoszą cicho, niemal bezgłośnie: „Allah akbar”.

Rozpoczyna płynną sekwencję skłonów i tańca rąk, zsynchronizowanych z melodyjnym szeptem arabskiego wiersza. Każdy ruch wykonuje z precyzją, ale i całkowitą naturalnością. Na koniec podnosi się z pokłonu, zwraca twarz najpierw w prawą, później w lewą stronę. Szeptem wypowiada ostatnie słowa modlitwy.

Trwało to może kilka minut, ale ma się wrażenie, jakby na ten moment czas zupełnie znieruchomiał. W popielniczce wciąż tli się jej niedogaszony papieros. Anisa starannie składa szatę, zwija ją w rulonik i ponownie wkłada do saszetki. Na koniec odwraca się i czochra ugładzone włosy. W jednej chwili powaga schodzi z jej twarzy, a oczy wracają na ziemię.
- I’m done – mówi z szerokim uśmiechem i sięga po niedopalonego papierosa.

„I’m done”. Ot tak, po prostu.



* * *

Być może książę Bandung sam próbował dokończyć budowę ostatniej świątyni. Gołymi rękami przesuwał ogromne kamienie, czuł jak pot spływa mu z twarzy, a mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Ale walczył do końca, by zadowolić wybrankę swego serca. Nadaremno. Nie udało mu się wykonać zadania. Do świtu powstało 999 budowli. O jedną za mało, aby żądanie kapryśnej piękności zostało spełnione.

Nic więc dziwnego, że gdy książę zorientował się, iż padł ofiarą oszustwa, ogarnęła go furia. Musiał stosownie ukarać królewnę za jej oziębłość i nikczemne kłamstwo.
– Serce miała z kamienia, więc w kamień zmienioną zostanie! – rzekł i rzucił czar na nieszczęsną Roro.

Jedni mówią, że przybrała postać mitycznej tysięcznej świątyni – jednej z budowli Candi Sewu w buddyjskiej części Prambananu. Większość jednak jest zdania, że przeobraziła się w posąg, który obecnie znajduje się w północnej celli wielkiej świątyni Sziwy. Stoi samotnie w ciemnościach chłodnej komnaty, z nieruchomym spojrzeniem utkwionym w dal, i rozmyśla nad swym losem.

Piękna, pokorna, milcząca – jak na jawajską królewnę przystało.

wtorek, 2 października 2012

Galeria

Uczę się mówić.

Niepewnie stawiam pierwsze kroki w nowej językowej rzeczywistości. Saya jalan-jalan, tak sobie spaceruję-spaceruję między pomnożonymi słowami-słowami i staram się cokolwiek z tego rozumieć. W ferworze walki rozbijam na sylaby wszystkie otaczające mnie przedmioty; szukam zagubionych gdzieś po drodze samogłosek; wnikliwie studiuję różnice pomiędzy brzmieniem „p” a „p” i „b” a „b”, które podobno są oczywiste.

Gramatyka jest banalna. Działa podobnie jak tutejszy ruch drogowy. Niby są jakieś ogólne zasady, ale mało kto o nich słyszał, bo i tak każdy ma własne.

Ale ja póki co jalan-jalan, tak sobie spaceruję-spaceruję, i powoli zaczynam mieć problemy z określeniem swojej tożsamości. Bo w tym języku nawet nie ma odpowiednika naszego „jestem”…

Desperackie machanie rękami podczas konwersacji nie pomaga.

* * *

Dla kogoś, kto nie potrafi się poprawnie przedstawić, wieczór z tradycyjną poezją etniczną może wydawać się absurdalnym pomysłem. Ale w Indonezji najbardziej absurdalny pomysł jest zazwyczaj najlepszym z możliwych.

* * *

Suraukami, niewielka, domowa galeria położona na skraju miasta, jest jednym z tych miejsc, o których nie przeczyta się w żadnym z przewodników. Bo wiedzą o nim jedynie wybrani. Alternatywny mikroświat, który zupełnie nie pasuje do indonezyjskiej rzeczywistości, z jaką miałam do tej pory do czynienia. Squat-Nibylandia w wersji egzotycznej – miejsce, gdzie można przyjść i dać coś od siebie, a przy okazji wziąć coś od wszystkich. Azyl dla indonezyjskich Niepokornych – artystów wyklętych, muzyków niesławnych, lekkoduchów, bumelantów, poetów i malarzy.

Tak, tacy ludzie też żyją w Indonezji.

W Suraukami nie ma turystów, więc z reguły nie ma białych. Jednocześnie to jedno z niewielu miejsc, w których jako „bule” masz szansę na chwilę zapomnieć o swoim kolorze skóry. Bo na tle barwnych postaci, które można tu spotkać, prezentujesz się całkiem przeciętnie. Brak hidżabu i odsłonięte ramiona u kobiet nie robią na nikim większego wrażenia. Tatuaże na twarzy i kolczyki w policzkach także. Choć wszyscy tu doskonale wiedzą, że zdobienie ciała w ten sposób jest grzechem. Tak naucza Koran.

* * *

Na środek wydzielonej dachem przestrzeni wychodzi mężczyzna. Długie, potargane włosy zakrywają mu połowę twarzy. Spojrzenie nieswojo dzikie, obłędne, zamglone. Styl – trochę jak Morrison, trochę jak modernistyczny dandys. Plus śniada twarz i oczy w kształcie migdałów.

Otwiera książkę i zaczyna czytać. Nie po indonezyjsku, ale w jednym z 360 dialektów, którymi posługują się mieszkańcy tego kraju.

Nie tylko więc dla mnie ten język brzmi obco. To nie ma jednak w tej chwili większego znaczenia. Fale zbitych, nieokreślonych dźwięków odbijają się echem od ścian. Jak orientalny psalm, szamańskie zaklęcie albo mantra. Dziwnie, niepokojąco, trochę nierealnie. Grzmią i rozpływają się w zadymionym powietrzu.

Nie ma tu sztywnego podziału na scenę i audytorium. Ktoś z publiczności przygrywa recytującemu na gamelanie, ktoś inny na gitarze. Improwizują, grają zupełnie niezależnie, ale w niewyjaśniony sposób wszystko do siebie pasuje. Większość ludzi siedzi na podłodze. Część słucha, część zajmuje się czymś zupełnie innym. Jeden gotuje, drugi bazgrze coś na ścianie, trzeci medytuje z cygaretką w ustach. Chilling-chilling. Poezja leci gdzieś w tle.

* * *

- You study di Semarang apa? – pyta chłopak siedzący nieopodal.

Ma może ze 24 lata, ale po stanie uzębienia dałabym mu co najmniej kilka więcej. Wygnieciona koszula, potargane włosy, czarne od brudu paznokcie. Trochę przypomina jednego z tych wędrownych trubadurów, którzy przychodzą do knajp z jaskrawo pomalowanymi twarzami, grają sentymentalne melodyjki na ukulele i czekają aż ktoś z obsługi im zapłaci, żeby mogli pójść dalej. Indonezyjscy punkowcy w ludyczno-festyniarskim wydaniu.

Odpowiadam mu, że miałam studiować sztuki plastyczne, ale z tego, co widzę, mój program jest bardziej zorientowany na język. Patrzy na mnie i przytakuje. To przytakiwanie to typowo jawajska zagrywka – w rzeczywistości nie zrozumiał nawet połowy mojej wypowiedzi. Jednak wcale mu to nie przeszkadza, bo wychwycił to, co miał ochotę wychwycić.

– Art? – pyta i nie czekając na odpowiedź, podaje mi swój szkicownik. – You draw – mówi.

Dyskusja na migi nie ma sensu, więc przyjmuję wyzwanie. Odruchowo zaczynam szkicować profil faceta, który siedzi koło mnie. Kilka minut, kilka kresek, ale jakimś cudem wyszło mi całkiem nieźle: proporcje zachowane, całość kompozycyjnie poprawna. Oddaję zeszyt właścicielowi. On patrzy na mój szkic i milczy przez dłuższą chwilę. Jego mina wskazuje, że nie jest zachwycony.
– Not good? Not baik?– pytam w oczekiwaniu na jakiś komentarz.
– Baik, baik… But not baik… – stwierdza mój rozmówca.
– Here not school. Here you draw from hati – dodaje i przykłada prawą dłoń do serca. Zaraz potem pokazuje mi, żebym zamknęła oczy. Tak też robię. Czuję jak podkłada mi pod ręce szkicownik i ołówek.

– Now you draw – słyszę po chwili – Hati. Freedom.

* * *

W języku indonezyjskim nie ma gramatycznego rozróżnienia czasów. Tak więc na przykład „czekałem/czekam/czekać będę” wyraża się tym samym słowem: „tunggu”. Teraźniejszość swobodnie miesza się z przyszłością i przeszłością.

Może dlatego koguty na Kalisegoro pieją zazwyczaj około drugiej nad ranem. Może dlatego śpi się tu zawsze i wszędzie, kiedy ma się na to ochotę. Na ławce na uczelni, przed sklepem, na podłodze w knajpie czy ganku sąsiada. Może dlatego je się tu obiad na śniadanie, a to, co zostanie z obiadowego śniadania – na obiad właściwy i kolację.

Może dlatego też piszę „siedem godzin później”, a nie pięć, chociaż to tyle faktycznie wynosi różnica czasu lokalnego w Warszawie i Semarangu…

* * *

W międzyczasie minęła północ, tłum w galerii powoli się przerzedza. Oto najwłaściwszy moment, żeby zagrać w domino. Tak jest, w domino. Najbardziej socjalizujący morderca czasu, przy którym nie ma potrzeby prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy. Indonezyjczycy to uwielbiają.

Wciąż gra muzyka. Od czasu do czasu któryś z grających zamieni gitarę na bębny, zrobi sobie przerwę, żeby się posilić albo zdrzemnąć. Wszyscy, którzy jeszcze nie odpadli, śpiewają. Kolejna z najpopularniejszych tu form relaksu. Nieważne czy umie, nieważne czy zna tekst – tutaj śpiewa każdy.

Pospiesznie sięgam więc do półmiska po kolejny kawałek smażonego tofu. Przeżuwanie to w takiej sytuacji jedyna wymówka.

Ciekawy to obraz, jak w ekstatycznym uniesieniu śpiewają hity Marleya, Doorsów – hymny wolności, których słów nie rozumieją. Każdy gra osobno, dla siebie, z różnych kątów pokoju, w nierównym tempie. Z przymrużonymi oczami wpatrzonymi w niebo, w pozycji półleżącej. Ospale i od niechcenia, ale jednocześnie jakby w transie.

Nie wiem jak silnych środków odurzających potrzeba by przeciętnemu „bule”, żeby osiągnąć taki stan. Indonezyjczykom wystarczy mleko kokosowe i djarumy bez filtra.

* * *

Znów noc mnie zaskoczyła, nie zorientowałam się kiedy zaczęło świtać. Wokół jawajskie „dzieci sztuki” na swoim surrealistycznym kacu – śpią na dywanach, pomiędzy eksponatami galerii, ktoś z gitarą w objęciach, ktoś inny z nadgryzionym kawałkiem arbuza w dłoni. Trudno powiedzieć w którym momencie muzyka ucichła i zapadli w sen. A może grają nadal, tylko ja już nie słyszę? Czuję piasek pod powiekami. Niedługo zaczynam zajęcia na drugim końcu miasta. Zerkam przez okno – nasz motor nadal stoi. Po północy pytałam A. kiedy wracamy. Odpowiedziała, że za chwilę. Mieszka w Indonezji już drugi rok – to całkowicie wystarczy, żeby pojęcie chwili straciło jakiekolwiek znaczenie.

Zasypiam po indonezyjsku – zaraz, tuż obok, gdziekolwiek.

* * *

Dwa tygodnie (dwa i pół? trzy?) po tym, jak byłam w Suraukami, udało nam się zgromadzić większą część zamieszkujących Semarang „bule” i pojechać razem na plażę. Wcześniej byliśmy już nad morzem, ale tutaj po raz pierwszy żeńska część naszej grupy zdecydowała się na kąpiel w kostiumach, bez dodatkowych okryć. Oczywiście za chwilę zeszła się cała wioska, żeby usiąść i nas pooglądać. Mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci – siedzieli w skupisku, kilka metrów od nas, podjadali orzeszki i patrzyli. Na grupę wylegujących się na piasku białoskórych naczelnych. Reality show na żywo.

– Nienormalni… – stwierdza P. zirytowany – Już od kilku godzin siedzą tak i się gapią… Mają tu rajskie plaże i morze, a nie potrafią z tego korzystać. Większość z nich nawet nie umie pływać! Reszta nie pływa, bo im islam nie pozwala… A jak już się kąpią, to zawsze w ubraniach… Paranoja.

P. nie kryje swojego niezadowolenia odkąd tu przyjechał. Miały być wakacje życia, a tu same problemy. Nie sposób znaleźć dom z normalnym prysznicem i klimatyzacją. Do tego ten syf w knajpach – nie ma jak jeść, więc schudł już kilkanaście kilo. Przyjechał z dziewczyną i żeby z nią zamieszkać, musi pokazywać fałszywe papiery na dowód, że są małżeństwem.

– Z nimi naprawdę jest coś nie tak… - powtarza P. – Ale za jakieś trzydzieści lat się ogarną. Na pewno. Trzydzieści lat i nawet tutaj będzie normalnie…

To prawda. Za trzydzieści lat nawet tutaj będzie normalnie. Ludzie będą się kąpać w morzu. Kobiety zdejmą hidżaby i zaczną walczyć o swoje prawa. Zakochani nie będą musieli się ukrywać w górach, żeby móc okazać sobie trochę uczucia. Sanepid zamknie wszystkie te syfiaste knajpy z liśćmi palmowymi zamiast talerzy. Powstaną sieci schludnych restauracji. Ktoś uświadomi Indonezyjczykom co to jest grzybica, więc zaczną nosić buty. Inny powie im o amebach, więc zaczną gotować wodę przed spożyciem. Łapówki przestaną się opłacać rządowi, więc wprowadzi wielki program walki z korupcją. Ludzie zaczną przestrzegać prawa. Stworzą strefy dla niepalących. Nie będą wyrzucać śmieci pod siebie – zaczną je zbierać, sortować i powtórnie wykorzystywać. Przestaną się bać panicznie duchów i gniewu Allacha. Zbudują zliberalizowane społeczeństwo obywatelskie. Utlenią włosy i wreszcie zaczną wyglądać jak "bule". Może nawet kotom z powrotem urosną ogony.

Wyobraziłam sobie to wszystko i trochę mi szkoda. Już nawet nie tradycyjnej kultury ludowej czy dziewiczej jawajskiej przyrody – ta ma względne szansę na przeżycie w muzeach, rezerwatach i podręcznikach do antropologii. Ale co zrobią dzieciaki z utopijnego Suraukami?

Bo w końcu nadejdzie moment, kiedy domino przestanie im wystarczyć.