czwartek, 18 października 2012

Królewna

Semarang wyrósł z Simpanglimy.

Tu – jak promienie słońca – zbiegają się drogi wiodące ze wszystkich stron i podstron świata, aby rozpłynąć się w czeluściach wirującego kołowrotu ronda. Dla niewtajemniczonego Europejczyka to tylko szosa wokół kilkudziesięciometrowego kwadratu wątpliwej zieleni, ale miejscowi wiedzą, że to w nim znajduje się centrum wszechrzeczy, semarandzkie axis mundi. Oto serce mechanicznego organizmu miasta bezustannie napędzane siłą dziko rwących wokół samochodów i motocykli. Agresywny warkot setek silników, natarczywe nawoływania rikszarzy i chmury smogu nad głową – to męczące, ale przecież gdyby zniknęło, wszechświat przestałby działać.

Wokół wzrastają najznakomitsze budowle śródmieścia: majestatycznie tłuste shopping malle. To w nich spędza większość wolnego czasu młodzież z miasta. Najmłodsi, dla których luksusy centrów handlowych są jeszcze niedostępne, wieczorami spotykają się na placu, by w ścisku i wrzawie pojeździć na rolkach, rowerach, hulajnogach albo czymkolwiek innym, co utrudnia utrzymanie równowagi. Wszak przewracanie się to najlepsza zabawa! I rodzaj rozgrzewki, bo przeciętny indonezyjski dzieciak w wieku dziesięciu lat siada za kierownicą motocykla.

Starszym Simpanglima oferuje ekstremalne rozrywki innego rodzaju. Na najodważniejszych czekają dyskoteki – ośrodki bezprawia i moralnego zepsucia, jak powiedzieliby mieszkańcy Kalisegoro. Klub to jedno z tych nielicznych miejsc w Semarangu, gdzie wciąż można spotkać nieznajomych białych, gdzie lokalne kobiety chodzą w butach na wysokich obcasach, a obsługa mówi po angielsku. I wreszcie – jedno z nielicznych miejsc, gdzie wzrok Allacha nie dociera. Można tu więc legalnie kupić wysoko procentowy alkohol. Jeśli kogokolwiek na to stać, bo pół litra takiej przyjemności to większy wydatek niż wynajęcie domu na 4 miesiące.

* * *

Niedawno byliśmy na wycieczce w Prambanan. To podobno jedno z największych osiągnięć hinduistycznej architektury sakralnej. Rzeczywiście, robi wrażenie. Chociaż odrestaurowano tylko niewielki ułamek dawnego kompleksu, daje on pojęcie jak niezwykłe musiało być to miejsce kiedyś. Zanim obiektywy turystycznych cyfrówek wchłonęły całą przypisaną mu metafizykę.

Dziś trudno już tam zrobić dobre zdjęcia. Istota zupełnie wymyka się z kadrów. Popielata czerń kamiennych bloków nie współgra z jaskrawością turystycznych bejsbolówek, skarpet i sandałów. W kontekście równo przystrzyżonych trawników piramidy świątyń wyglądają trochę jak wielkie mrowiska na polu golfowym. Posąg mitycznego byka Nanti na zdjęciu przypomina bardziej osła niż byka. Może to dlatego, że uszy ma już zupełnie oklapłe. Codziennie, między 10.00 a 18.00, wysłuchuje średnio ośmiu życzeń na minutę wypowiadanych przez zachłannych wczasowiczów z całego świata. Bo w przewodniku napisali, że się spełni.

Erupcje pobliskiego wulkanu Merapi, trzęsienia ziemi, grabieże – wszystko to sprawiło, że z dawnej świetności pozostało jedynie kilkanaście budowli. To niewiele –
podobno na początku było ich prawie 250.

Historycy twierdzą, że są dziełem potężnej dynastii Sanjaya z IX wieku, manifestacją ich potęgi, a zarazem rodzinnym grobowcem. Dla hinduistów to miejsce pielgrzymek i jedna z niewielu przestrzeni sacrum na zdominowanej dziś przez islam Jawie. Antropolodzy zwracają uwagę na widoczne na reliefach elementy sztuki buddyjskiej, które czynią Prambanan pamiątką pokojowego współistnienia tu dwóch różnych wyznań w przeszłości.

Jawajscy poeci wierzą, że budowli było nie dwieście pięćdziesiąt, ale tysiąc. A u źródeł jej powstania widzą historię tragicznej miłości.

* * *

Jej imię po arabsku znaczy ‘przyjacielska, dobra towarzyszka’. Taka jest właśnie Anisa. Pełna energii, otwarta, życzliwa. Urodę ma typowo indonezyjską – krągła, trochę dziecinna twarz, delikatna, filigranowa sylwetka. Tylko cera jej jest wyjątkowo jasna. Trudno powiedzieć czy to naturalny odcień jej skóry, czy też używa wybielających kosmetyków, które są tu bardzo powszechne. Czerń lekko kręconych włosów gdzieniegdzie przebłyskuje kasztanem – widać, że niedawno je farbowała. Na szczęście rodzice nic nie zauważyli. Nie ma w zwyczaju pokazywać się im bez hidżabu.

Różni się jednak od dziewczyn, które spotykamy na kampusie. Te zakrywają twarze zeszytami i chichoczą, kiedy my, „bule”, przechodzimy obok. Na policzkach w kolorze ciepłego latte tego nie widać, ale z pewnością się rumienią, jak któryś z białych chłopaków odpowie na ich nieśmiałe pozdrowienie. Anisa jest mniej powściągliwa w okazywaniu emocji.

– Dziś poznasz życie nocne w Semarangu! – krzyczy do mnie i śmieje się głośno, z uroczo dziecinnym entuzjazmem. Zadziera jasną sukienkę (o długości co najmniej odważnej, jak na tutejsze standardy) i wsiada na motor. Rusza płynnie, ale zdecydowanie. Z wdziękiem przemyka pomiędzy samochodami, by na skrzyżowaniu wyprzedzić kolejne. Przyspiesza gwałtownie i wkrótce znika nam z oczu. Spotkamy się dopiero na miejscu. Kierunek – jedyny z możliwych: Simpanglima.

* * *

Jak głosi legenda, prowodyrką tego całego zamieszania wokół budowy kompleksu Prambanan, była królewna Roro Jonggrang. Dziewczę nieprzeciętnej urody, a przy okazji – wyjątkowo trudnego charakteru.

Rzecz miała miejsce za czasu, kiedy w środkowej części Jawy istniały dwa wielkie królestwa. Pierwszym rządził Prabu Damar Moyo, król dobry i rozważny, drugim dla kontrastu – okrutny tyran i ludożerca, Prabu Boko. Damar Moyo był nie tylko dobrym władcą, lecz także rzeczowym przedsiębiorcą, i – jak to z rzeczowymi przedsiębiorcami bywa – dążył do powiększenia swojego królestwa. A że przy okazji pojawiła się szansa na pozbycie się kanibala Boko, tym lepiej dla wszystkich.
Bohaterskiego czynu zgładzenia potwora dokonał syn króla – dzielny książę Bandung Bondowoso. Był to mąż waleczny, lecz duszę miał romantyczną i serce tkliwe. Gdy tylko ujrzał bowiem córkę zamordowanego – urodziwą Roro – w jednej chwili zapałał do niej bezgraniczną miłością.

Choć Bandung uchodził za największego bohatera w królestwie, księżniczka nie odwzajemniała jego uczucia. Czy rzeczywiście była tak wybredną, czy po prostu odczuwała niechęć do człowieka, który zamordował jej ojca – nie sposób stwierdzić, istnieją różne przekazy. W każdym razie nie miała najmniejszej ochoty wiązać się z Bandungiem. Był on jednak teraz zwierzchnikiem Prambananu, więc gdy poprosił ją o rękę, odmowa byłaby co najmniej nietaktowna. Musiała się zgodzić.

* * *

Jak się okazuje, w indonezyjskich klubach też istnieje selekcja. Ale białych dam, rzecz jasna, ona nie dotyczy. Białe damy wchodzą za darmo. W stroju dowolnym: japonki z Carrefoura i niedzielny tiszert poplamiony olejem to bezpieczna opcja, jeśli chce się uniknąć standardowej sesji zdjęciowej na pamiątkę dla pana ochroniarza.

Wielki fluoroesencyjny piknik rozpoczęty: na ścianach ze szkła halucynogenny miks kolorowych świateł; kryształowa podłoga rytmicznie wznosi się pod stopami, plastykowy sufit zniża się przy każdym mocniejszym basie, a żołądek skacze na wysokość gardła. Cena za szklankę soku dziesięciokrotnie wyższa niż w ulicznych warungach. Może rzeczywiście robią je na bazie prawdziwej wody mineralnej? To najbardziej ekskluzywny jarmark, na jakim byłam. Nawet toalety mają w stylu europejskim.

Na parkiecie tylko orang-orang laki-laki. Sami mężczyźni. Kołyszą się w hipnotycznym uniesieniu, wpatrzeni w wirujące nad sceną półnagie ciała tancerek. Ciała miękkie, ale nierzeczywiste, jak kolorowe żelki za szklaną witryną cukierni. Długie macki rąk wnoszą się nad głowami w akcie czci i oddania. Niektóre usiłują wślizgnąć się na scenę – być może uda im się chociaż delikatnie musnąć jedną ze świętych stóp uzbrojonych w czerwone obcasy. Jakby za wszelką cenę chcieli upewnić się czy rzeczywiście mają do czynienia z bytem materialnym.

Zwykłe śmiertelniczki nie zbliżają się do parkietu. Z szacunku do konwencji i dla własnego bezpieczeństwa. Ale Anisa nie boi się. Podkręcona słodkim drinkiem z liczi przekracza niewidzialną linię podziału. Idzie pod scenę, bo grają jej ulubioną piosenkę. Na Jawie kobiety rzadko chodzą gdziekolwiek same, nawet jeśli chodzi o spacer do osiedlowego sklepiku. Dlatego pytam M., czy nie powinnyśmy jej zatrzymać. M. jednak kręci przecząco głową. – Bez obaw – mówi – Poradzi sobie.

Więc Anisa tańczy samotnie otoczona tłumem wiedzionych instynktem bałwochwalców. Pewna siebie, niezależna, swobodna. Jakby nadal jechała na motorze. W niewytłumaczalny sposób tym jednym tańcem osiąga więcej, niż zachodnie emancypantki dokonały przez dziesiątki lat –

Żaden z orang laki-laki nie śmie się do niej zbliżyć.

* * *

Roro zgodziła się poślubić Bandunga pod jednym warunkiem – że zbuduje dla niej tysiąc świątyń, a wszystkiego tego dokona w ciągu jednej nocy. Życzenie nie wynikało z jej nieposkromionej próżności, lecz z przekonania, że jest to zadanie niewykonalne. Ku zdziwieniu królewny, Bandung bez zająknięcia przystał na taki układ. Wówczas Roro nie wiedziała, że książę ma ponadprzeciętne zdolności i rozbudowaną sieć kontaktów.
Wezwał na pomoc wszystkie duchy ziemi, a te od razu zabrały się do pracy. Na wielkim placu budowy kamienne świątynie wzrastały kolejno jak domki z klocków. Niebo było jeszcze okryte gwiazdami, gdy powstały fundamenty pod budowę ostatniej z nich. Królewnę ogarnęła panika. Postanowiła przyspieszyć czas świtania podstępem. Nakazała służącym, aby rozpalili ogień na wschodzie i rozrzucili na dziedzińcu ziarenka ryżu. Zwabione nimi koguty rozpoczęły wcześniej poranne piania. Zadziałało. Duchy – przekonane, że niebawem porazi ich światło promieni słonecznych – zaczęły uciekać w popłochu. Wkrótce książę pozostał na placu budowy zupełnie sam.

* * *

Nasz karnawał kończy się przed świtem. Zostajemy na noc u M., bo mieszka najbliżej. Poza tym Anisy i tak z pewnością nie wpuściliby o tej porze do akademika.

Siedzimy w pokoju, Anisa pali papierosa (to jedna z dwóch palących Indonezyjek, jakie poznałam do tej pory) i opowiada o czymś z podnieceniem. Nie jest ani trochę zmęczona. Studia, pierwsza praca, znajomi – swobodnie przeskakuje z tematu na temat, zupełnie nie przeszkadza jej nasze znużenie. Z trudem wychwytuję wątek, widzę, że M. – podobnie. Nawoływanie muezina wskazuje, że minęła czwarta.

Pomiędzy relacją z zeszłotygodniowej imprezy a krytyką indonezyjskiego systemu edukacji Anisa wstaje i wychodzi do toalety. Wraca i sięga do swojej małej torebki zdobionej brylancikami. Wyciąga zawiniątko wielkości portfela. Rozpina je i wyjmuje ściśle zwinięty materiał. Ani na chwilę nie przerywa chaotycznego słowotoku. W międzyczasie wciąga na swoją mini długie, szerokie spodnie. Potem górę – coś w rodzaju peleryny z dopasowanymi otworami na twarz oraz dłonie. Gdy jest już ubrana, ucina swój monolog lakonicznym „sorry, just a minute”, „nie przeszkadzajcie sobie”, i przechodzi na drugą stronę niewielkiego pokoju. Staje zaledwie kilka metrów od nas, zwrócona twarzą do ściany. Trwa tak przez chwilę w pełnym skupieniu. Wyprostowana, poważna i lekka, jak baletnica, która właśnie weszła na scenę i czeka aż padnie na nią światło reflektorów. Za chwilę wznosi dłonie na wysokość ramion i jej usta głoszą cicho, niemal bezgłośnie: „Allah akbar”.

Rozpoczyna płynną sekwencję skłonów i tańca rąk, zsynchronizowanych z melodyjnym szeptem arabskiego wiersza. Każdy ruch wykonuje z precyzją, ale i całkowitą naturalnością. Na koniec podnosi się z pokłonu, zwraca twarz najpierw w prawą, później w lewą stronę. Szeptem wypowiada ostatnie słowa modlitwy.

Trwało to może kilka minut, ale ma się wrażenie, jakby na ten moment czas zupełnie znieruchomiał. W popielniczce wciąż tli się jej niedogaszony papieros. Anisa starannie składa szatę, zwija ją w rulonik i ponownie wkłada do saszetki. Na koniec odwraca się i czochra ugładzone włosy. W jednej chwili powaga schodzi z jej twarzy, a oczy wracają na ziemię.
- I’m done – mówi z szerokim uśmiechem i sięga po niedopalonego papierosa.

„I’m done”. Ot tak, po prostu.



* * *

Być może książę Bandung sam próbował dokończyć budowę ostatniej świątyni. Gołymi rękami przesuwał ogromne kamienie, czuł jak pot spływa mu z twarzy, a mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Ale walczył do końca, by zadowolić wybrankę swego serca. Nadaremno. Nie udało mu się wykonać zadania. Do świtu powstało 999 budowli. O jedną za mało, aby żądanie kapryśnej piękności zostało spełnione.

Nic więc dziwnego, że gdy książę zorientował się, iż padł ofiarą oszustwa, ogarnęła go furia. Musiał stosownie ukarać królewnę za jej oziębłość i nikczemne kłamstwo.
– Serce miała z kamienia, więc w kamień zmienioną zostanie! – rzekł i rzucił czar na nieszczęsną Roro.

Jedni mówią, że przybrała postać mitycznej tysięcznej świątyni – jednej z budowli Candi Sewu w buddyjskiej części Prambananu. Większość jednak jest zdania, że przeobraziła się w posąg, który obecnie znajduje się w północnej celli wielkiej świątyni Sziwy. Stoi samotnie w ciemnościach chłodnej komnaty, z nieruchomym spojrzeniem utkwionym w dal, i rozmyśla nad swym losem.

Piękna, pokorna, milcząca – jak na jawajską królewnę przystało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz