wtorek, 13 listopada 2012

Droga

Indonezyjskie Wyspy Szczęśliwe są cały czas w budowie, mówią ekonomiści. Takie też można odnieść wrażenie, gdy spaceruje się ulicami na przedmieściach Semarangu. Tutaj plac budowy wyrasta znikąd w najbardziej nieoczekiwanej przestrzeni, jak przypadkowa plama na pociętej liniami dróg mapie. Tak jakby jeden z tych facetów wrośniętych w ławkę przed warungiem, którzy odurzeni słodyczą djarumów całymi dniami obserwują przejeżdżające obok motocykle, nagle wyrwał się ze snu i postanowił coś stworzyć.

„A może byśmy tak coś zbudowali?” pyta niepewnie. Jego towarzysze spoglądają po sobie z cieniem niezadowolenia. Ale sąsiadowi przecież odmówić nie wypada. Prostują więc zdrętwiałe członki, wstają opieszale, chwytają za łopaty i budują. Cokolwiek, gdziekolwiek, bez zbędnego pośpiechu, bez konkretnego planu. Najlepiej niedaleko, żeby nie trzeba było chodzić. Bo chodzić Jawajczycy nie lubią.

Nie mam pewności czy te konstrukcje kiedykolwiek rzeczywiście powstają. Czasem odnoszę wrażenie, że tylko przypominają kawałek lichego murku albo schodków, ale tak naprawdę nie mają żadnego przeznaczenia. Że praca tych zmęczonych wiecznym słońcem budowniczych jest zupełnie bezowocna, ma służyć wyłącznie powolnemu zabijaniu czasu. Że budują coś tylko po to, aby po skończonej pracy to zburzyć, a potem z tych samych surowców zbudować coś innego, kilka metrów dalej. I powtarzają to cyklicznie, tak na wszelki wypadek – aby przynajmniej utrzymać wrażenie, że to oni mają panowanie nad przestrzenią, a nie ona nad nimi.

* * *

Można szukać istoty indonezyjskości w najdrobniejszych batikowych wzorach czy mistycznych dźwiękach gamelanu. Można spróbować odczytać ją z fresków okalających najdawniejsze świątynie lub z wersów starojawajskich pieśni. Można też zostawić to wszystko cierpliwym teoretykom, a samemu – po prostu wyjść na ulicę.

I nie trzeba być znawcą, żeby dostrzec w jej kolorowym pejzażu dzieło sztuki. To mozaika barw i kształtów, chaotyczne połączenie lokalnego kolorytu i zachodniej popkultury, karnawał Bachtina i koktajl Mołotowa w jednym, brudny punk rock i subtelna poezja zarazem – wielka społeczno-kulturowa hybryda podszyta polityczno-gospodarczym niepokojem. A wszystko to wściekle zmieszane, pozbawione sensu, usmażone w pełnym słońcu, a na koniec otoczone grubą warstwą czarnego pyłu i wypuszczone na wolność.

Wsiadam na motor, jadę i kontempluję.

* * *

Silnikowy pojazd jednośladowy świetnie sprawdza się w indonezyjskiej rzeczywistości, bo – jak pokazuje praktyka – nie nakłada na swoich użytkowników żadnych ograniczeń, których nie dałoby się ominąć. Wśród najlepszych kierowców można znaleźć zarówno nastolatków, jak i osoby w wieku starczym. Tradycyjny model dwuosobowy może pomieścić od jednej do sześciu jednostek (tzw. zestaw rodzinny: ojciec i matka po zewnętrznych stronach, troje dzieci zduszonych w środku, plus niemowlę w nosidełku na plecach). Kierowanie motocyklem pozwala zaoszczędzić czas i ćwiczyć podzielność uwagi – Indonezyjczycy swobodnie łączą to z innymi codziennymi czynnościami, takimi jak gra w domino na telefonie, przerwa na papierosa czy obiad. Nie ma ograniczeń prędkości z prostej przyczyny – osiemdziesiąt procent użytkowanych motocykli nie posiada sprawnego prędkościomierza.

Motocykl z racji swojej wielofunkcyjności doskonale wpisuje się w tę elastyczną materię, jaką jest indonezyjska droga. W przeciwieństwie do dróg znanych na Zachodzie, tu stanowi ona ruchomy element przestrzeni i jest formowana w zależności od indywidualnych potrzeb jej użytkowników. Jeden pas ruchu bez problemu można poszerzyć o kilka dodatkowych, wykorzystując do tego podjazd, rów czy chodnik lub też slalomem omijając wózki z jedzeniem stojące na poboczu. Wyjątkowo niecierpliwym kierowcom jako pas szybkiego ruchu może posłużyć podwójna ciągła po środku.

Z punktu widzenia przeciętnego zachodniego kierowcy pół metra wolnej przestrzeni pomiędzy dwoma ciężarówkami nie wystarczy, żeby rozpocząć omijanie. Przeciętny indonezyjski kierowca nie będzie miał z tym żadnego problemu. W tej sferze natura przygotowała Indonezyjczyków do najbardziej ekstremalnych warunków – drobna budowa ciała i naturalna zwinność pozwalają im wcisnąć się w każdą możliwą szczelinę, o ile tylko starczy tam tlenu. Pojedyncze części pojazdu narażone na uszkodzenie w przypadku starcia, są w tym kraju na tyle tanie, że ich kupno opłaca się dużo bardziej niż stanie w korku.

Kask ochronny, którego nazwa nie ma nic wspólnego z przeznaczeniem, służy tutaj przede wszystkim celom estetycznym. Większość Indonezyjczyków jest jednak odporna na nowe trendy, więc kupują modele z najtańszego tworzywa. Te są mniej wytrzymałe, ale rzadziej giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Lokalni kierowcy zwykle rezygnują z noszenia kasku na co dzień – jest zakładany wyłącznie na specjalne okazje (jak np. wyprawa na zakupy do śródmieścia) jako stylowy dodatek.

* * *

Tutaj człowiek szybko odzwyczaja się od potrzeby celowości, którą przez lata wpajała mu mlekodajna Mater Europa. Lepiej od razu wyzbyć się wszelkich oczekiwań, zapomnieć o planach, bo tu żadna racjonalna strategia zdaje się nie mieć racji bytu. Tutaj rzecz się po prostu wydarza, a ty – szara marionetka w rękach Jedynego Boga (a czasem także kilku pomniejszych lokalnych bożków) – nie masz na to wpływu. W nieustającym upale człowiek nie ma siły na bunt, więc automatycznie zaczyna to akceptować. A potem już nie ma wyjścia – jest zmuszony, żeby dostrzec w tym piękno.

Bo najlepsze podróże tworzą się samoistnie. Kiedy miałeś jechać w góry, ale po drodze okazało się, że skrzynia biegów w twoim motocyklu nie poradzi sobie ze stromym, pokrytym zębami skał podłożem. Musisz więc wybrać inną drogę. W prawo czy w lewo – to nie ma większego znaczenia, bo tu droga sama w sobie jest celem.

Jedziesz więc wzdłuż soczyście zielonych pól ryżowych, starannie ułożonych w kształt płaskich, półkolistych tarasów. Mijasz cienie maleńkich ludzi w stożkowych kapeluszach powolnie sunące po nakreślonych wśród zieleni ścieżkach, którzy jak mrówki dźwigają na ugiętych plecach ogromne snopy gałęzi – dwa razy większe od nich samych. Przejeżdżasz między ich kruchymi domostwami – szeregami chatek sklejonych z kilku patyków bambusa, blachy i kawałka folii. Odruchowo zwalniasz, bo obawiasz się, że pod wpływem ruchu powietrza się rozsypią – niepotrzebnie, bo w rzeczywistości są równie trwałe jak kręgosłupy ich właścicieli. Zatrzymujesz się przy pierwszym napotkanym bazarze i nasycasz zmysły wielością barw, smaków i zapachów. Uśmiechasz z satysfakcją, gdy uda ci się zbić cenę arbuza o połowę, ale za chwilę twoje samozadowolenie gaśnie, bo znajdujesz taki sam owoc w cenie trzykrotnie niższej. Gdy jesteś znużony, odpoczywasz w cieniu bananowca i poddajesz się potędze czasu. Bo tutaj po prostu wiesz, że nie musisz.

* * *

Od czasu do czasu chodzę na kampus piechotą. Szosa jest wąska, kręta i popękana, praktycznie nie ma pobocza. Mijam przeszkody w postaci potrąconych szczurów, śmieci, w tym pojedynczych butów-japonek, zagubionych po drodze przez brawurowych kierowców i ich pasażerów. To trochę psuje sielankowy górski krajobraz, który roztacza się wokół, ale ja i tak lubię tamtędy chodzić.

Przejeżdżający obok ludzie na motocyklach cały czas trąbią. To już nie ta sama euforia, która towarzyszyła im na początku, gdy widzieli nas po raz pierwszy, ale wciąż reagują entuzjastycznie. Co chwila ktoś się zatrzymuje, pyta dlaczego piechotą i zaraz proponuje podwózkę. Żadną miarą nie są w stanie zrozumieć odmowy. Ale czemu, Miss, co się stało, Miss, jak mogę pomóc, Miss?

Choć wiem, że to nie w jawajskim stylu, czasami jestem asertywna i odmawiam: „Nie, dziękuję. Dziś idę pieszo”. Myślę, że plotkują. Że z tymi białymi jest coś nie tak, znowu jakieś wymysły, nie wiadomo o co w tym całym spacerowaniu chodzi. Motory mają, sąsiadów mają, przecież jeden czy drugi by zawiózł, pod sam dom, żaden problem, a te chodzą i chodzą, nie wiadomo dlaczego. A przecież po zmroku roi się tutaj od duchów i innych okropności, aż strach pomyśleć. W miejscu usiedzieć nie mogą, bo jak nie chodzą to jeżdżą gdzieś daleko, jakby im tu czego brakowało…

To ciekawe. Są w stanie zrozumieć bardzo wiele z naszych dziwnych przyzwyczajeń, ale radość podróżowania jest dla nich pojęciem zupełnie abstrakcyjnym.

* * *

Nie wiadomo kiedy i jakim sposobem otoczyła cię horda roześmianych uczniaków z pobliskiej szkoły. Ciągną cię za ręce i nakłaniają, żebyś poszedł za nimi. Wstajesz więc, zarzucasz plecak na ramię i idziesz, aż doprowadzą cię do baśniowej wioski, gdzieś na skraju rzeczywistości. W jednej chwili przekraczasz portal do miejsca-niemiejsca – świata bez hamburgerów, smartfonów, bieżącej wody i prądu. W tym świecie żyją ludzie.

Twoja lśniąca w słońcu skóra od razu przyciąga ich uwagę – niebawem wszyscy schodzą się pod meczet, żeby zobaczyć białego anioła. Uśmiech i pozdrowienie wystarczą, żeby przełamać ich początkową niepewność – zaraz zapraszają cię do jednej z chat, gdzie akurat trwają przygotowania do wesela. A raczej trwały, dopóki nie pojawiłeś się ty, niespodziewany przybysz, którego trzeba nakarmić, napoić i przesłuchać – dowiedzieć się skąd pochodzi, czy ma już żonę/ męża, kiedy brał kąpiel, jakiego jest wyznania i jak miewa się jego rodzina. Standardowy zestaw pytań grzecznościowo-badawczych na rozgrzewkę.

Sadzają cię więc na honorowym miejscu na czerwonym dywanie, częstują świeżym sokiem melonowym i otaczają kręgiem lokalnych łakoci, żeby zamknąć ci drogę ucieczki. Każą jeść, a sami tylko siedzą wokół i obserwują – z pomieszaniem podziwu i zainteresowania. W skupieniu studiują twoją fizjonomię, punktują różnice kształtów i odcieni, które was dzielą. Długi nos, niebieskie oczy, biała skóra – tak jest, wszystko się zgadza, oto do ich wioski przybył prawdziwy „bule”. „Maturnuwun!” – niezgrabnie sklejasz sylaby, żeby podziękować im za posiłek, ale po drodze gubisz akcent i ze dwie głoski, bo przecież nie umiesz mówić w ich dialekcie. Oni śmieją się z twojej niezaradnej mowy, a to pozwala ci zrobić krok niżej i stać się im trochę bardziej człowiekiem. Trochę to wciąż niewiele, ale wystarczy, żeby rozmawiać. Więc rozprawiacie przez kilka następnych godzin – o sensie ludzkiego istnienia, stwarzaniu świata, istocie prawdy i piękna. I rozumiecie się doskonale, bo w tym dialogu słowa nie mają większego znaczenia, tak naprawdę chodzi przecież tylko o intencje. Chcą, żebyś z nimi został jeszcze jeden dzień, może kilka, a może całą wieczność, ale ty idziesz dalej, bo to jeszcze nie koniec, jeszcze nie pora na puentę, droga przecież wciąż czeka na ciebie pod ospałym prześcieradłem cienia.

* * *

Gdzieś w międzyczasie, pomiędzy końcem tej opowieści a początkiem następnej, nagle zajeżdża ci drogę stary samochód dostawczy. „Ke mana?” – pyta oschle kierowca, długowłosy olbrzym z papierosem przyklejonym do dolnej wargi – „Dokąd?”. Nie masz w zanadrzu żadnej gotowej odpowiedzi, więc wzruszasz ramionami. On mierzy cię przez chwilę wzrokiem, po czym kiwnięciem głowy wskazuje na tył auta. „Ayo!” – mówi – „Jedziemy!”. Ayo to ayo. Bez słowa wsiadasz na pakę.

Rytmiczny charkot silnika odbija się echem od miękkich ścian wzgórz i cichnie gdzieś na dnie przepaści, zmieszany z szelestem tysiąca maleńkich wodospadów. Z każdym kilometrem droga zawęża się, a jej powierzchnia staje się coraz bardziej chropowata. Zatrzymujecie się nad rzeką. Kierowca wychodzi z auta i czule głaszcze je po masce. To moment rozstania, tu maszyny nie mają już wstępu, więc dalej będziecie szli pieszo. Po raz pierwszy zaczynasz się zastanawiać nad celem tej wyprawy, bo twój zeuropeizowany umysł czasem odruchowo zadaje sobie takie pytania. Zanim zdążysz wypowiedzieć je głośno, twój towarzysz wskazuje na gęste korony drzew po drugiej stronie i mówi: „Monyet”. Małpy.

I ta informacja musi ci wystarczyć, bo nie ma czasu na pogawędkę – on już wszedł do wody i idzie w kierunku przeciwległego brzegu. Po chwili odwraca się i rzuca ci oschłe, zniecierpliwione spojrzenie, jakby chciał zapytać: „Na co jeszcze czekasz, królewno?”. Rozglądasz się wokół – innej drogi nie ma. Zbierasz się więc w sobie i podążasz w jego kierunku. Przechodzicie przez rwący potok pełen mułu i niezidentyfikowanych odpadów, a potem długo maszerujecie w zupełnym milczeniu, przedzierając się przez chaszcze i lepkie od upału powietrze. Cały czas wodzisz wzrokiem po okalającym was wilgotnym podniebieniu zieleni, ale żadnych małp tam nie dostrzegasz.

W końcu twój przewodnik zatrzymuje się przy jednej z palm i wyjmuje zza pazuchy potężny nóż w kształcie półkola. Ogląda go uważnie i sprawdza ostrze. Z opuszka jego palca natychmiast wypływa strużka krwi – test zaliczony, można zacząć polowanie. Mężczyzna chowa więc z powrotem broń, niedbale zrzuca obuwie i wbija wzrok w niebo. Obiema rękami obejmuje pień drzewa i ściska je, jakby sprawdzał czy nie złamie się pod siłą jego mięśni. W końcu zaczepia potężną stopę o wypustki na korze i zaczyna się wspinać. W jednej chwili jego masywne ciało staje się lekkie i zwinne. Dłoń za stopą, stopa za dłonią, wzrok wbity przed siebie – zanim zdążysz się obejrzeć, jest już na samym szczycie kilkunastometrowego drzewa. Słyszysz szelest liści, kilka trzasków i za chwilę obok ciebie z hukiem lądują kolejno cztery orzechy kokosowe. Potem olbrzym zgrabnie zsuwa się po pniu, by na koniec z wdziękiem zeskoczyć na ziemię. Podnosi jeden z owoców i nożem wyłupuje otwór w twardej skorupie. Podaje ci go, a sam sięga po następny.
„Monyet, ya?” – pytasz z udawaną obojętnością, żeby przypadkiem nie pokazać, że jego popis wspinaczki zrobił na tobie jakiekolwiek wrażenie. On przytakuje.
„Orang hutan” – rzuca po chwili, a kąciki jego szerokich ust delikatnie unoszą się do góry – „Człowiek Lasu”. Następnie patrzy ci w oczy i kiwnięciem głowy wskazuje na inną, rosnącą nieopodal palmę. Może też pokażesz, co potrafisz, biały poszukiwaczu przygód?

* * *

Wczoraj wieczorem znów przyszedł do nas Mały Irul, dzieciak z sąsiedztwa. Ostatnio odwiedza nas prawie codziennie. Mówi, że chce się uczyć angielskiego, jednak kiedy rzeczywiście próbujemy się z nim uczyć, zaczyna zajmować się czymś zupełnie innym – gra w gry na telefonie Lucii albo bazgrze coś w zeszycie. Chociaż to spokojny dzieciak, trudno przyciągnąć jego uwagę na dłużej. Ale wczoraj prawie mi się udało. Zaproponowałam, żeby przyniósł mapę świata, to pokażę mu skąd pochodzimy.

Miss Paulina dari Polandia, Miss Lucia dari Slovakia, Miss Tina dari Estonia, Miss Daiva dari Lituania. Długo studiowaliśmy razem różne zakątki dalekiego świata, jego egzotyczne kształty i zaokrąglenia. Baśni o tych mitycznych krainach kreowały się same: „W Polsce są cztery pory roku. Niedługo będzie tam bardzo zimno i z nieba zaczną spadać małe pluszowe gwiazdki z lodu. Na polach rosną tam ziemniaki zamiast ryżu, ulicami jeżdżą tramwaje zamiast motocykli, a ludzie mają różnokolorowe włosy. Ale flagę mamy prawie taką samą”. Potem przeglądaliśmy zdjęcia wielkich europejskich zabytków: wieży Eiffla, Koloseum, Big Bena. Wydawał się zafascynowany. Kiedy jednak stwierdziłam, że gdy dorośnie, też może pojechać do Europy i zobaczyć to wszystko, jego entuzjazm jakby się rozpłynął.
– Nie chcesz? – zapytałam ze zdziwieniem.
On pokręcił przecząco głową.
– Za daleko – burknął pod nosem i znowu zaczął się zajmować „swoimi sprawami”.

Westchnęłam z rezygnacją. Zdaje się, że na indonezyjskie lenistwo nie ma lekarstwa. Mały Irul, podobnie jak większość dzieciaków z Kalisegoro, nigdy nie będzie chodził na spacery, nie poleci nigdzie samolotem, nie odnajdzie radości w morskich kąpielach. Nie zamarzy o tym, żeby zostać drugim Indianą Jonesem, poszerzać horyzonty o nieznane miejsca i kultury, zdobywać wielki świat.

Nie będzie nikogo podbijał, grabił z własności, brał do niewoli, a potem zmuszał do przejęcia swojej wiary. Bo jego prosta jawajska dusza nie zna pragnienia zdobywania.

Tak wyszło. Pan Bóg i Pani Historia po prostu inaczej to sobie zaplanowali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz