wtorek, 11 września 2012

Nigdzie

Pierwsza rzeczą, jaką opanowałam w Indonezji, to zdolność czekania. A początkowo to niełatwe czekać na wszystko i wszystkich, niezależnie od pory dnia, w otoczeniu duszącego równikowego powietrza. Niełatwe zwłaszcza, że najwłaściwszym momentem na zbiórkę jest dla Indonezyjczyków godzina piąta rano. Po porannej modlitwie. I co z tego, że samolot ma wylecieć o trzynastej, a i tak będzie miał kilkugodzinne opóźnienie? Cierpliwość jest cnotą. – Rilax, rilax… – powtarzał Badrus, mój indonezyjski koordynator, gdy zbombardowaliśmy go tysiącem organizacyjnych pytań. Ani przez chwilę nie przestawał się uśmiechać. Tak, Indonezyjczycy są ekstremalnie zrelaksowani. I to właściwie jedyna informacja, jaką uzyskałam od Badrusa. Ale jakże prawdziwa…

* * *

Po dziesięciu godzinach oczekiwania na samolot wreszcie ląduję w Semarangu. To nie koniec mojej podróży, bo mieszkać będę na dalekich przedmieściach. Dalszych już nie ma. To mityczny koniec świata. Miejsce, gdzie nic się nie dzieje, a jednocześnie może wydarzyć się wszystko. Kraina, w której ludzie żyją poza czasem. Lub to raczej czas żyje poza ludźmi. Gdzieś tam sobie płynie gęstym, leniwym strumieniem. Świat żelaznych zasad, których łamanie jest na porządku dziennym. Albo nocnym, bo tutaj pojęcia dnia i nocy są bardzo elastyczne. Jak wszystko, co w jakikolwiek sposób dotyczy czasu. Jedyną rzeczą, która pozwala się w nim odnaleźć, są cykliczne nawoływania muezina do modlitwy. A te słychać wyraźnie z każdego zakątka wioski. Unoszą się ponad palmami, odbijają od ścian maleńkich chatek, wciskają ekspansywnie przez szpary w dachu, by stale przypominać ci, jak daleko od domu się znajdujesz.

Nadal nie potrafię wyczuć rytmu tego miejsca, przybrać jakiegoś określonego tempa, które pozwoliłoby mi się z nim zsynchronizować. To zupełne przeciwieństwo drapieżnej Dżakarty, otulonej smogiem, gdzie hordy jeźdźców na warczących skuterach przeciskają się między rozklekotanymi busikami, nie schodząc poniżej sześćdziesiątki. Ale tutaj też nie ma mowy o czymś takim jak przepisy ruchu drogowego. Sygnalizacja świetlna, którą wszyscy Jawajczycy konsekwentnie ignorują, mogłaby służyć tu jedynie jako punkt orientacyjny w przestrzeni. Ale praktycznie w ogóle jej nie ma.

* * *

W hotelu A. w Dżakarcie łatwo było się poczuć jak modelowy Biały w Azji Południowo-Wschodniej. Otoczony luksusem, uniżoną służbą i świetnym, egzotycznym jedzeniem, z łatwością przybierasz gębę europejskiego wczasowicza. Marmurowe schody, basen z lazurową wodą, drzewa palmowe na tarasie, tropikalnie kolorowe kwiaty. Byle tylko nie patrzeć przez okno. Tam, za wysokim murem – kanał pełen odpadów, góry śmieci, betonowe giganty tuż obok chatek z kartonu i blachy. Produkty uboczne procesu budowania azjatyckiego tygrysa, niestrawione resztki wzrastającego opieszale dobrobytu.

Tutaj, w wiosce obok Semarangu, bieda wydaje się być bardziej naturalna. Nie ma z czym tworzyć kontrastu. Ludzie żyją skromnie, ale sprawiają wrażenie niesamowicie szczęśliwych. Ich uprzejmość zdaje się nie mieć granic, mimo że nigdy nie mieli do czynienia z obcokrajowcami. Wyjście z asekuracyjnej bańki hotelu i zamieszkanie między nimi wcale jednak nie oznacza, że będziesz im bardziej swojski niż europejski turysta. Ludzie stają na drodze, żeby na ciebie popatrzeć, chcą cię dotknąć, niektórzy wydają się wręcz chorobliwie zafascynowani. Wczoraj przechodziłam obok grupy młodych kobiet. Miały na sobie hidżaby z pięknymi tradycyjnymi zdobieniami. Patrzyły na mnie i uśmiechały się. Nie wyjęłam aparatu, bo nie chciałam ich spłoszyć. One nie miały z tym problemu. Po prostu podeszły i wprost zapytały czy mogą zrobić mi zdjęcie.

* * *

Indonezyjczycy to mistrzowie architektonicznej prostoty, jeśli chodzi o budownictwo użytkowe. Domy, które widziałam do tej pory, to pozbawione sufitu sześcienne izdebki, z których niewielka część jest wydzielona na toaletę. Dziwi mnie, że w relacjach ludzi, którzy mieszkali w Indonezji, nigdy nie spotkałam się z opisem tego osobliwego zjawiska, jakim jest indonezyjska łazienka. Przecież to mistrzostwo minimalizmu – rozwiązanie na wszystkie potrzeby higieny osobistej skumulowane w kilku prostych elementach! Dwa otwory w podłodze, zbiornik wbudowany w ścianę, kran i niewielki dzbanek. To wszystko. Żeby „wziąć prysznic” zbiornik należy wypełnić wodą, którą następnie nabiera się dzbanuszkiem i obmywa ciało. Wszystkie nieczystości spływają na podłogę, a potem – do mniejszego otworu. Do załatwienia czynności natury fizjologicznej służy oczywiście większy otwór. Papier toaletowy nie jest tu popularny, jego funkcję z powodzeniem zastępuje dzbanek. W takich sytuacjach człowiek uświadamia sobie jak bardzo był dawniej drobiazgowy. Dawniej, czyli jakieś trzy-cztery dni temu…

* * *

Po ścianach mojej łazienki pełzają różowe gekony, w szafie roi się od monstrualnych karaluchów, a przed pokojem biegają szczury wielkości kota. Jedzenie jest tak ostre, że po posiłku przez godzinę mam problemy z oddychaniem. Nie ma tu czekolady, ani żółtego sera. Zaciągnięcie się lokalnym papierosem bez filtra grozi omdleniem. Za każdym razem, kiedy przechodzę przez ulicę, zastanawiam się czy dobrze przeżyłam swoje życie, bo nie wierzę, że dotrę cała na drugą stronę. Miałam być badaczem, wnikliwym reportażystą, a czuje się bardziej jak Murzyn na wsi beskidzkiej. Otacza mnie syf, bezprawie i kompletna dezorganizacja.

Mimo to samoczynnie dostosowałam się do słów Badrusa. Jestem zrelaksowana, jak nigdy. Piję sok z mango, palę duszącego goździkowego papierosa i czekam. Już nawet nie na wizę, mieszkanie czy dostęp do internetu. Po prostu zadowalam się oczekiwaniem. Bo jak tu się nie cieszyć, kiedy wszyscy wokół ciebie śmieją się jak dzieci?

2 komentarze:

  1. Napisz coś jeszcze czekam... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekam na zdjęcie różowego gekona z Twojej "łazienki" i szczura wielkości kota!

    OdpowiedzUsuń