środa, 10 kwietnia 2013

Notatki z podróży

1

Wołali na nią „Mister”.

Rzadziej „Miss”, co niekoniecznie świadczyło o bardziej zaawansowanej znajomości języka angielskiego, lecz raczej powszechnej w Tym Świecie tendencją do tworzenia skrótów od nazw własnych. Czasem pojawiały się też bardziej wymyślne pseudonimy, takie jak Bule (nigdy nie mogła wyjść z podziwu jak ludzie potrafią być błyskotliwi) czy Belanda (prawdopodobnie dlatego, że było łatwiejsze do wymówienia niż Polandia). Najczęściej jednak wołano na nią Mister, a że przezwisko to było przewrotne, chwytliwe i całkiem nieźle odzwierciedlało jej światopogląd (Mister nigdy o tym głośno nie mówiła, ale w głębi duszy zawsze była zagorzałą zwolenniczką równouprawnienia na płaszczyźnie lingwistycznej), to tak już pozostało.


2

Jest druga połowa stycznia. Na zewnątrz panuje upał nie do zniesienia. W pełnym słońcu nawet wiatr nie przynosi upragnionego uczucia orzeźwienia. Siedzę na zewnętrznym pokładzie promu X Surabaja-Makasar, po ścianach pełzają dziesiątki karaluchów, podłoga lepi się od brudu, wokół leżą puste pudełka po ryżu i niedopałki papierosów. Płynę. Nie mam pojęcia, która jest godzina i jak się później okaże, przez następne półtora miesiąca nigdy nie będę miała co do tego pewności. Wydaje mi się jednak, że siedzę z podkulonymi nogami już całą wieczność, a połowa mojego ciała na dobre zmieniła się w kamień. Trwam bezsilnie w tym skamienieniu – nie mogę zmienić pozycji, bo postanowiłam podzielić się materacem z trzema dżentelmenami, którzy pomogli mi się odnaleźć w chaosie klasy ekonomicznej. To oni przez najbliższą dobę będą mi towarzyszami podróży, nauczycielami życia i troskliwym wujostwem.

Oto oni: młody szpieg armii papuaskiej po przejściach, jawajski bibliotekarz z Bobem Marleyem na koszulce i pełen wigoru emerytowany budowlaniec z Makassaru. Oto ja: biała blondkrólewna w prowizorycznie sklejonych taśmą gumowych pantofelkach. Siedzimy razem, złączeni braterstwem potu, palimy jednego djaruma na spółkę i szukamy sensu tej chwili gdzieś ponad linią horyzontu. Wyglądamy razem jak jakaś żałosna karykatura Fantastycznej Czwórki, Drużyna A ulicznego kabaretu, sponiewierana Dorotka i jej zblazowany team, którzy zgubili się po drodze do krainy Oz i odechciało im się iść dalej. Słońce i poziom zmęczenia wspólnie sięgają zenitu, nierozłączni, bezwzględni i niepokonani. Poziom abstrakcji powoli ich dogania, istota rzeczy rozpływa się na szafirowym odbiciu morza w niebie, szydzi z nas zniekształconych, wklejonych bezładnie w taflę fatamorganicznej spiekoty.

Płynę. Jest mi brudno, jest bezpłciowo, jest mi błogo. Odliczam sekundy, kiedy wreszcie stary głośnik zaskrzeczy azanem, i ludzie zbiorą się do modlitwy, tłum się na chwilę przerzedzi i w końcu będę mogła nabrać do płuc odpowiednią ilość powietrza, która będzie musiała mi wystarczyć na następne kilkanaście godzin wymuszonej międzycielesnej zażyłości. Po modlitwie już tylko chwil kilka do posiłku, plus jakaś godzina stania w milczeniu w kolejce, żeby wreszcie dostać ten upragniony kawałek plastiku z kulką suchego ryżu i czegoś, co można byłoby nazwać wczorajszą rybą, ale nikt nie jest pewien co do istoty tego bytu naprawdę.

Więc stać będę w kolejce całą wieczność i w wieczności się utwierdzać, i przeklinać siebie będę, i przeklinać innych będę, nękana polifonizującym się w kurzu pytaniem, dlaczego-nie-zdecydowałam-się-na-samolot-dlaczego-nie-zdecydowałam-się-na-samolot, i wiem, że przeklinać siebie będę już za każdym razem, kiedy wsiądę na pokład kolejnego promu X, nienawidzić będę tego syfu, nienawidzić będę tego tłumu, nienawidzić będę tego ścisku, nienawidzić siebie lepkiej, zgniecionej, cuchnącej i wykołysanej z mózgu, i wiem też, że nawet w największym poczuciu do siebie nienawiści, nigdy nie zdecyduję się na samolot, bo mam pewność, że ten karnawałowy syf to jedno z najbardziej niezwykłych zjawisk, jakie Ten Świat w bólu zrodził.

A gdy już przecisnąwszy się między spoconymi ciałami na zewnętrzny pokład, na powrót wrosnę się w swoje ulubione miejsce pod ścianą – oderwę palcami niewielki kawałek od białej, sklejonej papki, delikatnie włożę do ust i przeżuwać go będę powoli, z namaszczeniem, rozkoszować się będę każdym kęsem.


3

– Mario – mówił tak do mnie, bo stwierdził, że imię to jest znacznie bardziej odpowiednie, jako że pochodzi od Najświętszej Panny – Długo nad tym myślałem (rzeczywiście, przez ostatnie czterdzieści minut nie odzywał się wcale, a jego twarz wyrażała największe skupienie) – I chyba już wiem. Zawsze podążałem za głosem Jedynego Boga i teraz też za nim podążam. Nie jestem głupcem, wiem jak jest. Moja skóra jest czarna jak węgiel, twoja – biała jak śnieg, którego właściwie nigdy nie widziałem. Mieszkamy na dwóch przeciwległych krańcach świata, różnią nas codzienne przyzwyczajenia i reakcja na upał. Ale obydwoje jesteśmy dziećmi tego samego Jezusa Chrystusa, a że zawsze chciałem mieć kobietę o oczach tak jasnych jak twoje, to czuję, że nasze spotkanie było nieprzypadkowe. Zostało już tylko kilka godzin podróży, dlatego, choć wiem, że okoliczności są zupełnie niewspółmierne do wagi sytuacji, muszę cię o to zapytać… Mario… – głos jego zadrżał, wyciągnął dłoń w moją stronę, ale za chwilę cofnął ją, słusznie uznając, że dotyk to w tej sytuacji zbyt odważne posunięcie. Chrząknął nerwowo, a potem spojrzał mi głęboko w oczy i zapytał: – Czy wyjdziesz za mnie?

Bułka, którą akurat przełykałam, utkwiła mi w gardle. Co prawda zamiast nieśmiertelnego „Someone Like You” Adele w tle słychać było pijaną jawajską przyśpiewkę bezdomnego wirtuoza ukulele – ale ja i tak byłam szczerze wzruszona. Nie znam tego języka na tyle, by zrozumieć wszystko, a między wersami być może pozwoliłam sobie na drobne zniekształcenie lub subtelną koloryzację. Ale to bez znaczenia. Bo nie mam wątpliwości, że były to najpiękniejsze oświadczyny po trzech godzinach znajomości, jakie w życiu słyszałam. A przynajmniej jedne z lepszych, które usłyszałam podczas podróży indonezyjskimi środkami transportu publicznego.


4

– Podróżnik musi być antropologiem – mówił pewien Holender, którego Mister spotkała na Sulawesi, od trzech lat podróżujący po Azji Południowo-Wschodniej – Dobry antropolog powinien przyjąć otwartą i neutralną postawę wobec wszystkiego, co obserwuje. Żeby zrozumieć świat i wzbogacić samego siebie trzeba wyzbyć się wszelkich sądów i uprzedzeń. Największa nauka zasadza się na relatywizmie. Doświadczenie podróży musi być czyste, nie można oceniać obserwowanych zjawisk z perspektywy własnych kategorii pojęciowych. Ludzie na świecie są bardzo różni, reprezentują różne poglądy – odmienne od tych, które my znamy, co nie znaczy, że są lepsze lub gorsze. Są takie, jakie są, i takimi powinniśmy je przyjąć…

Mister jest dobrym antropologiem. Flirtowała z indonezyjskim neonazistą, który przekonywał ją, że Hitler zmarł na Jawie, i była pod wrażeniem jak biała koszulka ze swastyką pięknie komponuje się z brunatnym kolorem jego skóry. W loży dla vipów nocnego klubu piła Jacka Danielsa z człowiekiem, który dokonywał oszustw podatkowych na kilkanaście tysięcy dolarów rocznie, a głowę miał niezłomną jak skała. Robiła zakupy z borneańskimi transseksualistami, deklarującymi się jako gorliwi wyznawcy islamu, jednak do tej pory nie wie, do której części meczetu wchodzą, by odprawić modlitwę. W obskurnym warungu rozmawiała o pogodzie z mężczyzną, który podczas konfliktu w Sampit być może zamordował za pomocą maczety swojego sąsiada, być może nawet kilku sąsiadów, obojętnie patrzył na zastygłe spojrzenie odciętej od korpusu głowy i rękawem wycierał ostrze z jeszcze ciepłej krwi, a na obiad jadł ryż smażony z wołowiną w słodkim sosie sojowym.

Mister reprezentuje postawę w jej ulubionym języku zwaną open-minded. Ludzie lubią Mister. Bo Mister jest fajna. Mister jest otwarta. Mister jest ekstremalna. Dia cantik, dia sendiri, dia berani. Mister jest Cross the Border Girl. Mister przekracza granice i już przestała liczyć pieczątki w paszporcie. Mister notuje tylko fakty i bezczynnie patrzy jak przeradzają się one w wielką mitologię, której Ona największym herosem się staje. Mister poszukuje siebie i coraz bardziej od siebie się oddala, poznaje siebie i coraz bardziej siebie nie poznaje, stara się zrozumieć Świat i coraz bardziej w Tym Świecie się gubi, podczas gdy Tamten wciąż trwa gdzieś tam daleko, daleko, jakkolwiek by nie był w tym momencie nierealny.

– Aduuh, Mister… – wzdychają – Co z ciebie, dziecino, wyrośnie?


5

Stephanie poznałam w Makasarze. Pamiętam moment, gdy przekroczyłam próg jasnego salonu i zanurzyłam się po kolana w mętnej wodzie. Było to tuż po wielkich opadach na południowym Sulawesi, połowa miasta tonęła w powodzi. Stephanie opierała się o parapet, nabierała wodę do plastikowego wiadra i wylewała ją za okno.

Na stojących pod ścianą regałach, nadgniłych, przesiąkniętych wilgocią, wciąż stały drogie porcelanowe miski i ramki ze zdjęciami rodzinnymi. Pokój oddychał stęchlizną i dochodzącym z kuchni zapachem spalonego oleju – leniwy, rozlazły, wciąż nieuleczony z popowodziowego kaca. Na powierzchni dryfowały różne drobiazgi: kawałek framugi, noga od krzesła, zniszczone okładki kolorowych magazynów o architekturze. Unosiły się na wodzie beztrosko, jakby nie było w tej pozycji nic niezwykłego, jak gdyby nigdy nic, tak jakby właśnie to unoszenie się na wodzie było ich właściwym, nie podlegającym żadnym wątpliwościom przeznaczeniem.

Kiedyś dom wyglądał podobno zupełnie jak te z magazynu – jasny, przytulny, zadbany, utrzymany w stylu indonezyjskiej kasty średniej. Ojciec Nasiruna był dumny, bo nikt w okolicy takiego nie miał. Ale ten obrazek najwyraźniej za bardzo odznaczał się na tle makasarskiego chaosu, gryzł się z barwami śmietnisk na zapleczach, artystycznie poharataną ulicą i ponurym kłębowiskiem smogu pod niebem. Więc miasto szybko zadbało o to, żeby go do siebie dopasować. Przy pierwszym deszczu woda zaczęła wciskać się do jego wnętrza wszystkimi możliwymi otworami – najpierw nieśmiało wpływała przez drobne szpary w piwnicy, by następnie rozszerzyć swoją ekspansję na garaż, a w końcu zająć cały parter. I za każdym razem było coraz gorzej. Ojciec Nasiruna wielokrotnie próbował to naprawiać, ale żadne remonty nie przynosiły skutków. Nasirun od początku miał przeczucie, że to nie ma sensu, że lepiej wrócić do starego domu, a ten sprzedać. Ale ojciec nie chciał o tym słyszeć – gdy tylko zbliżała się pora deszczowa, desperacko zatykał luki w szybach kitem, układał szmaty pod drzwiami, budował przed płotem nasypy. Bezskutecznie. Wraz z nadejściem opadów rzeka znów bezczelnie wpraszała się do środka, wilgoć wgryzała się w tynk, a deszcz szukał najmniejszego otworu w suficie, żeby dać znać o swojej obecności.

Pewnego poranka, po jednej z większych ulew, Nasirun zszedł do kuchni i ujrzał ojca siedzącego na stole, z wędką w dłoniach. Mężczyzna miał podkrążone oczy, z twarzy biło skrajne zmęczenie i rezygnacja. Kiedy zobaczył syna wchodzącego ze schodów do wody, gwałtownie odwrócił się w jego stronę i przyłożył palec do ust. – Ciszej! – wyszeptał – Bo je wystraszysz…
W tym momencie Nasirun zrozumiał, że nadszedł czas, by wziąć sprawę w swoje ręce. Nakazał rodzinie wrócić do dawnego mieszkania i zadeklarował, że nowym domem zaopiekuje się sam.

Nie cierpiał jednak samotności zbyt długo, bo zaraz pojawiła się Stephanie. Dziesięć lat od niego starsza, ale wciąż młoda duchem, kreatywna, wesoła, pełna energii. Weszła do zniszczonego powodzią salonu i postanowiła zrobić w nim porządek. A przy okazji wniosła do schorowanej przestrzeni duszę, której wcześniej nigdy tu nie było.

Układ wyklarował się sam – on daje jej miejsce do spania i wykłada reguły rządzące Tym Światem, ona jest mu namiastką Europy, o której on zawsze marzył, a która dla ludzi z Tego Świata jest nieosiągalna. Żyją trochę jak rodzeństwo, trochę jak stare małżeństwo, trochę jak wspólnicy – i tak jest im dobrze. On nauczył ją dodawać chilli do każdej potrawy, ona przekonała rodzinę i sąsiadów, że dwie niezwiązane ślubem osoby przeciwnej płci mogą żyć pod jednym dachem bez mitycznego demona. A jeśli nawet kiedyś taki demon ich nawiedzi, to ona już się z nim rozprawi. Uwierzyli.

Zjawiła się tu znikąd, tak jak miała w zwyczaju się zjawiać w różnych przypadkowych miejscach na świecie. Przyniosła ze sobą niewielki, mocno sfatygowany plecak, uśmiech na pokrytej lekkimi zmarszczkami twarzy i masę historii o miejscach, które Nasirun znał jedynie ze szkolnych podręczników od geografii. Miała zostać na cztery dni. Nawet nie spostrzegła kiedy minęły cztery miesiące.


6

Droga między Palopo a Rantepao nad ranem jest prawie zawsze pusta. Wije się krętą wstęgą między zielonymi grzbietami wzgórz, najpierw powolnie, lekkimi zakrętami biegnie przez wioski otulone gęstą dżunglą, by potem nagle, tuż za rogiem, groźnie zawisnąć nad przepaścią, drastycznie wyciętą w bryle lądu. Raz po raz nieśmiało skłania się ku wioskom ukrytym w cieniach dolin, a zaraz potem odważnie wznosi w górę, by wykąpać się w ospałej bieli porannych mgieł. Droga między Palopo a Rantepao swoim bajecznym romantyzmem nęci, żeby dać się jej ponieść, zapomnieć na moment o istnieniu wielkich miast, normie interpunkcyjnej i rozsądku, kusi, żeby popłynąć z jej prądem i zapomnieć się w jej nurcie…

I wielu rzeczywiście poddaje się jej kuszeniom. Trudno się więc dziwić, że to właśnie zjazd na drogę między Palopo a Rantepao jest doskonałą bazą dla lokalnej drogówki.

Zatrzymali Mister w drodze powrotnej, zdążyła tylko wyjechać z miasta i leciutko się w drodze zadurzyć. Można by przypuszczać, że zatrzymali ją ze względu na to leciutkie zadurzenie właśnie, ale w rzeczywistości powód był znacznie bardziej banalny: była bule na motorze, a zgodnie z niepisanym tu prawem – bule na motorze, jeśli tylko nie przemknie niezauważony, bezwzględnie zatrzymanym zostać musi.

– Where you from, Mister? – zapytał pierwszy.
– From Poland – odpowiedziała z najbardziej cukierkowym uśmiechem, na jaki stać było jej mięśnie mimiczne, po czym w myślach odetchnęła z ulgą, że udało jej się zachować trzeźwy umysł i nie rzuciła odruchowo, że z Kalisegoro.
Nie wiedziała jednak, że przyjmując gębę słodkiej idiotki, słodką idiotką staje się w istocie, i z każdym kolejnym zadawanym przez nich pytaniem pogrąża się w coraz większej beznadziei. A zdążyła tylko powiedzieć jak ma na imię, dokąd jedzie i że absolutnie-nic-nie-rozumie-po-indonezyjsku. Wystarczyło. O tym, że ma kłopoty, zaczęła się orientować dopiero, kiedy poprosił ją o dokumenty. To zbiło ją z tropu. Takiej prośby nie przewidziała nawet w najgorszym scenariuszu. Była tak oczywista i konkretna, że zupełnie nie do pomyślenia w Tym Świecie. Tu rzeczy oczywiste i konkretne przecież prawie nigdy się nie zdarzają!

Dokumenty – to znaczy co? Paszport, który zostawiła na Jawie, nieaktualne prawo jazdy na którym widniało imię i nazwisko jej współlokatorki ze Słowacji czy może rachunek za wypożyczenie motoru, na którym kobieta z wypożyczalni w roztargnieniu zamiast nazwiska wpisała jej drugie imię?

Żeby pogrążyć się jeszcze bardziej, zaczęła Mister improwizować. Oto nagle Polandia stała się jedną z dawnych czechosłowackich prowincji, a właściwie to jej rodzinną wioską, z której emigrowała, gdy miała lat naście, do Bratysławy, bo tam czekało ją lepsze życie; oto imię jej, jedno z licznych, a konkretnie to, którym się zwykle przedstawia, przeistoczyło się nagle w żartobliwe zdrobnienie dla przyjaciół, z porywami do przewrotnego pseudonimu artystycznego… Nieprawdopodobna geneza nieistniejącej ojczyzny kreowała się sama, brednie się nawarstwiały, lawirując pomiędzy fizyczną niemożliwością, geograficznym absurdem a historycznym skandalem, a Mister coraz głębiej grzęzła w gębie spanikowanej blondynki, podczas gdy oni przekładali dokumenty z rąk do rąk, patrzyli w nie i nic nie widzieli, śmiali się tylko głośno z jej bezradności, i z całego tego monologu rozumieli zapewne tylko jej poniżenie, gdy deformowała się tak żałośnie z jednej formy do drugiej, a w duszy treści modliła się, żeby tylko nie zapytali ją o papieża, Lewandowskiego albo Wałęsę, i już nie wiedziała czy tym sposobem bardziej zaplątuje się w wątkach czy we własnych włosach, którymi bawiła się nerwowo, bo kiedyś gdzieś przeczytała, że to bardzo kokieteryjne.

I gdy już prawda miała wyjść na jaw, jedna cienka strona dzieliła ją od światła dziennego, gdy już za ułamek sekundy odkryć miała Mister swoją prawdziwą tożsamość przed nimi, przed czytelnikiem, a – co gorsze – przed samą sobą, nagle olśniło ją i desperacko chwytając się ostatniej deski ratunku, wykrzyknęła: „Foto...! Foto...!”, a echo jej słów odbijało się od ścian otaczających ją wzgórz.

Zadziałało. Trzy krótkie indywidualne sesyjki panów policjantów z uśmiechniętą blond celebrytką w tle i skończyło się pouczeniem. Na pożegnanie przyjacielski uścisk dłoni i klasyczne „hati hati di jalan”. Nic więcej.

Drżącymi dłońmi schowała więc Mister dokumenty w najciemniejszych czeluściach swojej torby, wsiadła na motor i ruszyła przed siebie. A w drodze znowu mijała ociężałe góry i uśpione doliny. A w drodze usprawiedliwiała się naiwnie sama przed sobą, że niełatwo jest określić kim się jest, gdy przebywa się w świecie, gdzie najgorliwsi chrześcijanie konserwują ciała swoich zmarłych krewnych w formalinie i trzymają je w salonie, rozmawiają z nimi przy kawie i grzebią dopiero wówczas, gdy uda im się zebrać odpowiednią ilość bawołów do złożenia w ofierze.

Tak. Naprawdę niełatwo określić kim się jest, gdy przebywa się w takim świecie.


7

Na tle historii, które można usłyszeć od białych mieszkających w Indonezji, geneza podróży Stephanie jest dość typowa.

Kiedyś miała wszystko – dobrą pracę, mieszkanie w centrum Belfastu, narzeczonego, psa i raz w roku dwutygodniowe wczasy nad morzem. Żyła tak, jak żyć powinna, tak jak żyje większość ludzi z jej otoczenia, i chyba była szczęśliwa. Gdy doszło do zerwania zaręczyn, zgodnie z zapisanym jej przez rodzinę i znajomych scenariuszem, powinna była popaść w depresję. Ale ona pokusiła się o bardziej przewrotne zakończenie. Zamiast użalać się nad sobą, uznała to za dobry moment na realizację marzenia z dzieciństwa. Obrała cel i szybko przeszła do działania: przejęła pracę znajomej, która poszła na macierzyński, nocami robiła tłumaczenia, a w weekendy sprzątała w ogrodach sąsiadów. Ludzie patrzyli na nią jak na wariatkę, ale ją i tak niewiele to obchodziło, bo przez brak snu była niezdolna do przejmowania się czymkolwiek. Jednak nie poddawała się, bo wiedziała do czego zmierza. Po sześciu miesiącach wzięła odprawę, spakowała całe swoje życie w cztery kartonowe pudła, najbardziej niezbędne rzeczy skumulowała w jednym plecaku, oddała psa siostrze, zadzwoniła do matki i powiedziała: „Wyjeżdżam w podróż dookoła świata, nie wiem kiedy wrócę”.

Po sześćdzięsieciu czterech godzinach stała na lotnisku w Zanzibarze i po raz pierwszy w życiu płakała ze szczęścia. Od tego momentu minęło pięć lat.


8

Minęły dwa tygodnie odkąd poległam w krwawej bitwie z drogą asfaltową na środkowym Sulawesi. Moja prawa noga nadal była spuchnięta, a rany wciąż piekły i ropiały. Coraz częściej docierające do mnie od znajomych komentarze, że na oddziałach chorób tropikalnych jest całkiem niezłe żarcie, wcale nie dodawały mi otuchy. Byłam już wtedy na Kalimantanie, płynęłam longboatem w górę rzeki Mahakam i po raz pierwszy poważnie rozważałam wcześniejszy powrót do domu.

Dolny pokład mienił się kolorami – świeże ryby w plastikowych torbach, ogromne worki z ziarnami ryżu, klatki z królikami i kosze pełne niezidentyfikowanej żywności, a pomiędzy nimi niedbale wciśnięte ciała pasażerów szukające namiastki komfortu w najbardziej wymyślnych pozycjach. Ja leżałam gdzieś na uboczu, pośród kartonów i zwojów tkanin, patrzyłam bezmyślnie na swoje brudne ubranie i po raz kolejny zastanawiałam się co ja tu właściwie robię.

Nie byłam jedynym bule na łodzi. W warungu pokładowym spotkałam Australijczyka, który płynął do Tewah. Bardzo ucieszył się na mój widok, bo – jak później tłumaczył – długo już nie miał okazji, żeby porozmawiać z białym człowiekiem. Miał dwóch lokalnych przewodników, naprawdę dobry aparat i przemyślaną koncepcję survivalowej wyprawy. Przez pierwszy tydzień miał mieszkać z rodziną Dajaków w zabytkowym rumah betang, zgłębiać wiedzę na temat tradycyjnych narzędzi i medycyny naturalnej, a następnie czekała go kilkudniowa wyprawa w głąb dżungli na polowanie. Przedzieranie się przez chaszcze z maczetą w dłoni, spanie w szałasie, tropienie zwierzyny, te sprawy.

Przez ponad godzinę z dziecięcym entuzjazmem opowiadał mi o swoich planach, by w końcu zorientować się, że od początku naszej „rozmowy” nie odezwałam się ani słowem. Uznał więc za stosowne, żeby zadać grzecznościowe pytanie o cel mojej wyprawy. Ale ja w odpowiedzi mogłam tylko wzruszyć ramionami. Nie chciałam być nieuprzejma – po prostu zapomniałam, jak nazywa się wioska, w której mam wysiąść, kiedy tylko ktoś z załogi powie, że to już tu. Nie wiedziałam co tam jest, ani co tam będę robić. Uznawałam natomiast za wysoce prawdopodobne, że nie ma tam nic ciekawego i że ja nic konkretnego tam robić nie będę. Ale w moim odczuciu nie stanowiło to żadnego problemu. Obruszył się, kiedy to usłyszał, i najwyraźniej uznał rozmowę za skończoną, bo stwierdził, że musi się zdrzemnąć i zapytał czy idę na górny pokład. Powiedziałam, że nie, bo zapłaciłam za miejsce na dolnym. To całkowicie wyprowadziło go z równowagi.

– Szkoda ci dwóch dolców na normalny materac?! – zapytał mocno zirytowany. Znów wzruszyłam ramionami. Nie zrobiłam tego złośliwie – naprawdę nie miałam pojęcia, czy szkoda mi tych cholernych dwóch dolców czy nie szkoda, bo ani przez chwilę się nad tym nie zastanawiałam. Spojrzał na mnie z największą pogardą, jaką tylko australijski globtroter może żywić do polskiej stypendystki, fuknął coś pod nosem, odwrócił się na pięcie i poszedł na górę. Więcej nie rozmawialiśmy.

Leżałam więc na ceracie, na tym gorszym dolnym pokładzie i zastanawiałam się czy posiadanie materaca rzeczywiście wpłynęłoby znacząco na moje samopoczucie. Zastanawiałam się czy to, że znowu wybrałam opcję ekonomi, wynika tylko z bezmyślności, czy też jest wynikiem skrajnego skąpstwa, chłopomanii lub obsesyjnego pragnienia bycia ekstremalnym, bo bycie ekstremalnym jest trendy. Australijczyk był śmieszny ze swoim idealnie zaplanowanym Prawdziwym Survivalem w Pakiecie, ale ja wcale nie byłam lepsza. Po raz kolejny siedziałam pośród tych ludzi i byłam w swojej białej skórze zupełnie oderwana od kontekstu. Wiedziałam, że nigdy nie będę ani Indonezyjczykiem, ani Indianą Jonesem, ani Malinowskim, a już na pewno nie Valentino Rossim, jak złośliwie nazwali mnie chłopcy z serwisu motorowego, kiedy opowiedziałam im o swoim wypadku. Więc jaki to wszystko miało sens? Spojrzałam na nogę – rany wyglądały paskudnie. Nagle dotarło do mnie, że to, co robię, jest absurdalne i trochę idiotyczne. W jednej chwili doszłam do wniosku, że nadszedł czas, żeby skończyć tę dziecinną zabawę i wrócić do rzeczywistości.

Wtedy podeszła do mnie ta staruszka. Spotkałam ją na samym początku w porcie, pomogłam jej wnieść bagaż na łódkę. Moją uwagę zwróciły tradycyjne tatuaże okalające jej nadgarstki i stopy. Duże otwory w uszach ozdobione kolczykami świadczyły o tym, że należała do tego pokolenia Dajaków, dla którego długie uszy były wyznacznikiem najczystszego piękna. Strój jej był jednak zupełnie zwyczajny, nie różnił się od ubrań noszonych przez starsze kobiety na Zachodzie – miała na sobie prostą, szarą spódnicę do kostek, skromną koszulę z podwiniętymi rękawami i okulary w cienkich oprawkach. Siedziałyśmy obok siebie już od kilku godzin, ale nie rozmawiałyśmy wcale. Ani ja nie czułam potrzeby wdawania się w uprzejmy dialog o niczym, ani ona, jak sądzę, nie miała na to specjalnej ochoty. Nasza interakcja ograniczała się do wymiany spojrzen i kilku uśmiechów. Łączyło nas jedynie kilka godzin dzielenia tej samej ceraty na dolnym pokładzie.

Podeszła do mnie i uklęknęła. Zaskoczyło mnie to – odruchowo podwinęłam kolana i chciałam się podnieść, ale ona zdecydowanym ruchem ręki nakazała mi pozostać w pozycji półleżącej. Wskazała dłonią na moje skaleczenia: – Nie jest dobrze – powiedziała.

Z tej odległości mogłam przypatrzyć się jej bliżej. Wtedy dopiero zauważyłam gęstą plątaninę zmarszczek na jej twarzy, kości prześwitujące przez delikatną skórę i wysuszone, zapadłe policzki. Musiała być bardzo stara. Jej ręce drżały, a gdy mówiła, niemal wcale nie wydawała z siebie dźwięków. A jednak oczy jej, okalane niebieskimi obwódkami, promieniowały energią, którą rzadko można zauważyć u ludzi w jej wieku. Należała przy tym do tych niezwykłych kobiet, którym żadne znamiona mijającego czasu nie odbierają naturalnego dostojeństwa.

Miała ze sobą słoik wypełniony gęstą maścią w miodowym kolorze, zmieszaną z jakimś zielonkawym proszkiem – skruszonymi drobinkami zasuszonych ziół albo liści. Otworzyła go i nabrała odrobinę maści na palce. Potem ujęła dłonią moją stopę i powoli zaczęła smarować – w środku i wewnątrz rany. Delikatnie zataczała palcem kręgi wokół chorego miejsca, rysowała na mojej skórze ścieżkę od miejsca skaleczenia aż po koniuszki palców, by wyciągnąć niewidzialne schorzenie z wnętrza ciała. Patrzyłam na jej starą, pociętą rysami doświadczenia twarz – i widziałam w niej twarz skupioną i poważną, pełną mądrości i wiedzy znanej tylko nielicznym. Szeptała coś bezgłośnie, wzrok miała utkwiony cały czas w jednym punkcie gdzieś ponad moją głową. Dłoń jej nie drżała już wcale, z kaligraficzną precyzją wypisywała na skażonym miejscu zaklęcia, które miały mnie uzdrowić.

Milczałam i, podobnie jak wszyscy siedzący wokół podróżni, w milczeniu patrzyłam na ten rytuał, jakby odbywał się zupełnie poza mną. Ale on odbywał się na mnie i we mnie. Nie wiem ile czasu to trwało, nie pamiętam czy czułam ból. Ale mogłabym przysiąc, że na koniec powiedziała: „Teraz możesz już jechać dalej”.

Potem łódź podbiła do portu i nagle cały pokład wypełnił się straganem. Chciałam jej podziękować, ale zniknęła gdzieś w chaotycznym tłumie przekrzykujących się kupców. W jednej chwili całą przestrzeń przede mną zasłoniły soczyste kolory i zapachy owoców, tofu, imbirowej kawy i smażonych warzyw – wszystkie barwnie reklamowane i skłonne do błyskawicznych negocjacji. Chłopcy z załogi pospiesznie opróżniali pokład z kartonowych pudeł, by za chwilę wypełnić puste miejsca nowymi, niesfatygowanymi jeszcze wielogodzinnym rejsem, niezmęczonymi ściskiem i monotonią przybrzeżnego krajobrazu. W całym tym chaosie ciała podróżnych pozostawały niezmiennie ciężkie, przez moment tylko mieszały ich kształty i konfiguracje. Łódź już odbijała od portu, metr już co najmniej dzielił ją od brzegu, ale rotacja trwała nadal, wciąż słychać było głośne okrzyki sprzedawców, którzy w ostatniej chwili przeskakiwali na drewniany pomost, żywo przeklinając na pożegnanie sterującego łodzią za to, że śmiał przeszkodzić im w pracy.

Powszechne ożywienie, wesoła atmosfera bazarowego nieładu, pospiesznych transakcji i przemieszania podróżnych trwały zaledwie kilka minut. Gdy tylko łódź oddaliła się od brzegu, wszystko wróciło do normalnego stanu leniwego rozbicia, powolnego sunięcia, mozolnie ciągnącej się ciszy, która wraz z mgłą unosiła się nad pokładem. Za chwilę pasażerowie z powrotem zastygli na plastikowych ceratach, ukryci pod sarongami przed surowym chłodem nadchodzącej nocy. Warkot silnika począł ich usypiać, uspokajać myśli, kontury czasu rozpłynęły się w powolnym nurcie mętnej rzeki, zsyłającym na podróżnych sny pełne najdziwniejszych symboli, tajemniczych kształtów, sny znaczące i na wskroś mistyczne, bo zrodzone na mistycznej wyspie.

Ja też zasnęłam i sen miałam bardzo dziwny, o wróblach lecących na zimę do ciepłych krajów. A gdy obudziłam się następnego dnia, rany były już zasklepione.

Zostałam uzdrowiona.

Od tej pory długo już nie myślałam o powrocie do rzeczywistości.


9

Siedzimy ze Stephanie na przemokniętej kanapie w salonie, jest druga w nocy, a my jemy nasi goreng i pijemy mleko kokosowe z butelki. Od kilku godzin z zafascynowaniem słucham jej barwnych anegdot o wolontariacie w indyjskim lesie, spaniu w kenijskich slumsach i podróżowaniu rowerem po Sri Lance.

Pytam jej czy nie jest już zmęczona. Odpowiada ze śmiechem, że nie, bo pije dużo kawy. Pytam więc czy nie jest zmęczona tak ogólnie, czy nie ma poczucia uciekającego czasu, czy naprawdę nie czuje się za stara na taką farsę, czy nie ma wrażenia, że jej historia jest piękna, tragiczna i trochę żałosna zarazem.

Jej twarz po raz pierwszy poważnieje. Milczy przez dłuższą chwilę. Potem patrzy przed siebie i mówi: – Czasem mam dosyć upału...

Potem szybko zmienia temat. Mówi, że planują otworzyć z Nasirunem wakacyjny kurs angielskiego. Bo ona potrzebuje pieniędzy, a on – pomocy native speakera.

– Jak już wszystko wyschnie, w tym pokoju będą odbywały się zajęcia dla dzieciaków. Nie będziemy kupować krzeseł i biurek. Wystarczą te dwie sofy, dzieciaki mogą siedzieć na dywanie. Trzeba też kupić tablicę… A tam w rogu postawimy regał. Przemalujemy go na jakiś jasny kolor, żeby wprowadzić tu trochę życia… Kiedyś można by też zmienić zasłony, bo te są paskudne. Zupełnie tu nie pasują…

Słucham jej i czytam między wersami, że czasem ma dosyć czegoś więcej niż upału. Czasem ma dosyć wszystkiego – pożegnań, chwilowych miłości, zaklejania pustki szybkoschnącą materią nowych doświadczeń. Wtedy zatrzymuje się na dłużej. Zadomawia się. Przestaje robić zdjęcia i zwiedzać okolice. Zasyła materac pościelą, stawia na regałach różne drobiazgi. Zagląda do okolicznej księgarni i kupuje nową książkę.

Czasem wydaje się jej, że jest jej tak dobrze, że zostanie na zawsze. Że nie obudzi się jak zwykle pewnej nocy z obsesyjnym pragnieniem ucieczki. Nie zerwie się z łóżka i nie zacznie pospiesznie pakować swoich rzeczy. Nie będzie musiała przełykać łez przy rozstaniu i po raz kolejny obiecywać, że „jeszcze się zobaczymy”, chociaż doskonale wie, że to nieprawda. Albo że w ostatniej chwili wysiądzie z autobusu i powie: „Przepraszam, nie wiem co mi strzeliło do głowy”, wróci do domu, wstawi wodę na herbatę i będzie mogła spokojnie się zestarzeć.

Tak, kiedyś na pewno wróci do domu. Ale jeszcze nie teraz. Nie dlatego, że nie chce czy nie może. Ale dlatego, że jeszcze go nie znalazła.


10

Miała Mister jechać do Tumbang Korik stopem. Ale nie zdążyła. Usiadła w pierwszym lepszym warungu, żeby odpocząć trochę od odpoczywania, zamówiła mrożoną herbatę za 1500 IDR i siedziała tak przez moment, może kilka, z porywami do kilkunastu. W każdym razie wystarczająco długo, by miejscowi poczuli się odpowiedzialni za jej dalsze losy, żeby zaczęli traktować ją jak swoją – córkę, siostrę, żonę, Bóg wie kogo jeszcze. Wystarczająco długo, żeby swoją uprzejmością zabili w niej ambicję heroicznego odkrywcy, nieulękłego poszukiwacza przygód, i sprowadzili do formy przerzucanej z rąk do rąk paczki oznaczonej priorytetem. Nieco zagubionej, bez adresu zwrotnego, ale wciąż zdolnej słuchać nawet najbardziej banalnych opowieści.

Zanim się obejrzała, warung zniknął w oddali, a ona siedziała już w małym samochodzie towarowym raczona historią rodziny krępego jegomościa z wąsem, który posiada tyle dzieci, że nie ma tygodnia, w którym nie musiałby uczestniczyć w jakimś weselu.

Tak było za każdym razem. Kawałek na pace samochodu, kawałek motocyklem, trochę autobusem. A kiedy skończyła się droga – łódką. Kawałek po kawałku budowała subiektywny obraz Tego Świata, sklejała go niezgrabnie ze skrawków znalezionych w przypadkowych miejscach odpoczynku i środkach lokomocji, ubarwiając go od czasu do czasu jakimś wyraźniejszym przymiotnikiem.

Na początku trochę z tym walczyła, udawała, że lepiej poradzi sobie sama. Ale gdyby nawet objechała cały Ten Świat samotnie, nigdy nie ruszyłaby z miejsca. Nigdy nie popłynęłaby do nikąd ciasnym kajakiem z sześcioosobową rodziną i całym ich dobytkiem spakowanym w trzech wiklinowych koszach. Nie dzieliłaby materaca z piątką dzieci, których ulubioną zabawką było pudełko z kolorowymi guzikami i gumka recepturka. Nigdy nie odwiedziłaby tych odciętych od Internetu wiosek, gdzie śmierć rządzi nad życiem, a życie utrzymywane jest za pół dolara dziennie i wciąż ma sens, i wciąż zna radość, której Mister nigdy wcześniej nie znała. Nie zobaczyłaby tej niewidzialnej rzeczywistości, która tutaj jest niepodważalną istotą istnienia, a której na próżno dziś szukać w Europie.

Bo na początku towarzyszyło jej naiwne przekonanie, że podróż polega na przemieszczaniu. Chodziła więc po dwadzieścia kilometrów dziennie w zupełnie nieznanym kierunku. Przemierzała wzgórza i doliny, sprawdzała wytrzymałość swojego ciała, sprawdzała cierpliwość swojej duszy. Wstawała rano i szła aż do momentu, w którym jedno z nich odmawiało jej posłuszeństwa.

Teraz jest inaczej.

Teraz się rozleniwiła i nie chodzi ani zbyt często, ani zbyt daleko. Czasami zdarza jej się dotrzeć z portu do centrum i z centrum na stację. Ale coraz rzadziej. Zazwyczaj po prostu siada w pierwszym lepszym warungu i pije mrożoną herbatę za 1500 IDR.

I ma wrażenie, że dociera znacznie dalej.

piątek, 4 stycznia 2013

Ibu

Podjechał motocyklem aż do samego mostu. Rozejrzał się wokół, żeby upewnić się, że nikogo nie ma w pobliżu. Noc odpowiedziała mu milczeniem i pustką. Zaparkował za pobliskimi drzewami i ostrożnie przeszedł na drugą stronę. Drewniane deski chrzęściły pod jego stopami. Musiał bardzo uważać, bo w całkowitej ciemności trudniej było utrzymać równowagę. Stanął na chwilę na brzegu, jakby zastanawiał się czy rzeczywiście ma ochotę iść dalej. Spojrzał w roztaczającą się przed nim gęstą powłokę czerni, przeżegnał się i ruszył przed siebie. Po kilku minutach marszu przez zarośniętą chaszczami ścieżkę dostrzegł kontury małej drewnianej chaty. Podszedł i powoli pchnął blaszane drzwiczki.

W ciasnej izbie unosił się nieprzyjemny zapach stęchlizny i kadzidła. Na ziemi leżały stosy śmieci, a ściany nie miały okien. Z jednej z nich spoglądała na niego podobizna demonicznej królowej Rangdy. Starucha siedziała tuż pod obrazem, zawinięta w jakieś szmaty. Nawet na niego nie spojrzała, jakby w ogóle nie zauważyła jego obecności. Potem mówił, że była równie odrażająca jak postać z malowidła – twarz miała wychudłą, poszarpaną bliznami, a oczy jej świeciły krwawą czerwienią. Podobno wokół niej na ziemi pełzały żmije. Wiły się pomiędzy jej stopami, a jedna z nich oplatała jej ramię, jak bransoletka.

Chciał opuścić to koszmarne miejsce jak najszybciej. Wprost więc zapytał kobietę o przygotowanie magicznego wywaru. Musiała go usłyszeć i zrozumieć, bo w odpowiedzi zaniosła się piskliwym śmiechem. Otaczające ją węże zastygły na moment w bezruchu.
– Ile? – zapytał i wyciągnął z kieszeni zwinięty plik czerwonych rupii. Ale kobieta roześmiała się jeszcze głośniej, wydając z siebie dźwięk tak koszmarny, że musiał zakryć uszy, żeby nie utracić słuchu. Ludzie z pobliskiej wioski uprzedzili go, że może nie chcieć pieniędzy. Był na to przygotowany. Sięgnął do plecaka i wyciągnął z niego butelkę szkockiej. Pomarszczona twarz kobiety spoważniała. Zwróciła na niego niewyraźne spojrzenie i wysyczała: „Przynieś mi pukiel jej włosów, chłopcze”.

* * *

Subuh. Tuż przed świtem budzi mnie nawoływanie muezina do modlitwy. Słyszę jak Ibu wychodzi na zewnątrz do umywalni i odkręca kran. Zaczyna od dłoni, potem przepłukuje usta i nozdrza, myje twarz, ręce do wysokości łokci, głowę i uszy. Na koniec obmywa stopy. Chwilę później widzę ją jak w śnieżnobiałym okryciu idzie do meczetu. Subuh zawsze odprawia w meczecie, bo wie, że wspólna modlitwa o poranku przynosi najwięcej błogosławieństw.

Potem zazwyczaj długo krząta się w kuchni. Gotuje ryż, który starczy na cały nadchodzący dzień dla niej, męża, wnuka i mniej lub bardziej spodziewanych gości. Na otwartym palenisku smaży tofu z warzywami. Później miesza je z ryżem, dodaje chili i dzieli na równe porcje. Część zawija w liść palmowy i odkłada dla wnuka do szkoły.

Zuhur. Ibu wraca z ogrodu. W wielkich koszach z palmowego włókna przynosi do domu owoce i drewno na opał. Zawsze stara się być w domu przed południem, żeby dokonać ablucji i odprawić kolejną modlitwę, gdy tylko słońce przekroczy zenit. Potem znika w swojej izbie. Wyjdzie z niej dopiero, kiedy dzieci wrócą ze szkoły. Żeby je nakarmić, napoić, dopilnować, by odrobiły lekcje. Sama ma tylko troje wnucząt, ale zawsze przychodzi ich cała gromada. Nie ma znaczenia czy to wnuk siostry, sąsiadki czy dzieci znajomej ze sklepu – na Kalisegoro i tak wszystkie są wspólne.

Ashar. Kobieta sprząta w kuchni, potem zamiata wszystkie pomieszczenia. Po modlitwie popołudniowej kobiety z sąsiedztwa gromadzą się na ganku przed domem naprzeciwko. Dzieciaki są zajęte zabawą na pobliskiej polance, więc matki i babki mają czas dla siebie. To moment na zrelacjonowanie wydarzeń minionej doby, wymianę aktualnych informacji na temat życia mieszkańców i wspólne ich podsumowanie.

Kiedy już wszystkie bieżące sprawy zostaną omówione, kobiety siedzą w milczeniu i obserwują przejeżdżające obok motocykle. Na Kalisegoro nie ma ruchu, więc dobrze znają ich sekwencję, która od lat pozostaje niezmienna. Najpierw mija je Mas Henri, który wraca z bazaru, potem synowie imama na swojej głośnej, zielonej vespie, dalej stary Pak Rakhmat powoli sunący na rozklekotanym rowerze i wreszcie to młode małżeństwo z sąsiedniej dzielnicy. Od czasu do czasu jeszcze dzieciaki jeżdżą w tę i z powrotem dla zabawy. To wszystko – jak zawsze bez większych niespodzianek. Kobiety jednak skrupulatnie kontrolują czy aby na pewno wszystko działa w ustalonym porządku. Każde najmniejsze zaburzenie znanego im dobrze systemu z pewnością zostanie zauważone i stosownie skomentowane.

Maghrib. Widzę ją jak siedzi po turecku na podłodze, a córka – siedząca tuż za nią, na schodku – szczotkuje jej włosy. Czynność ta wymaga dużo pracy, bo włosy Ibu, mimo jej podeszłego wieku, są nadal długie i gęste. Dziewczyna czesze je starannie i z namaszczeniem, jak kapłanka dokonująca mistycznego rytuału. Gdy skończy, odkłada grzebień i delikatnie przeczesuje je palcami. Przygląda się im uważnie, przekładając kolejne pasma, w poszukiwaniu najdrobniejszych śladów siwizny, które trzeba usunąć. Nie odnajduje ich jednak zbyt wielu, bo włosy Ibu nie poddają się tak łatwo upływowi czasu. Jej skóra więdnie, ciało z każdym dniem kurczy się i mizernieje, ale włosy pozostają takie, jak dawniej – czarne jak noc, mocne, stanowcze.

Isya. Kobieta zamyka zwierzęta w zagrodzie i składa uprzednio upraną i wysuszoną bieliznę. Modlitwę wieczorną odprawia już w domu – w tej izbie, która miała być nasza, ale zanim zdążyłyśmy ją zadomowić, Ibu i jej mąż uczynili ją pomieszczeniem do modlitwy. Światła w oknach powoli gasną, a w całym domu powoli zapada cisza, którą co jakiś czas zakłócają ciche popiskiwania myszy i jaszczurek. Od czasu do czasu słyszę jeszcze jak ktoś odkręca kran na podwórzu. To sąsiedzi przychodzą wziąć wieczorną kąpiel, bo w ich domach nie ma bieżącej wody. Ibu w tym czasie jest już w swoim pokoju, z którego dobywają się stłumione dźwięki starego telewizora. Za jakiś czas, zaraz po wieczornym serialu, Ibu zapadnie w sen, a wraz z nią cały dom pogrąży się w ciszy, niczym niezmąconej aż do pierwszego brzasku.

* * *

Zaczęło się prawdopodobnie od niewinnej wymiany uśmiechów w jednej z uniwersyteckich stołówek. Później – być może klasyczne hollywoodzkie upuszczenie zeszytu lub inny równie nieprawdopodobny zbieg okoliczności, który sprawił, że po prostu musiała podać mu swój numer. A może zwyczajnie wziął go od jej koleżanki, bo tutaj numer telefonu jest własnością publiczną i podlega swobodnej wymianie. Więc później były zapewne setki miłosnych poematów w esemesach. Długie i pełne tkliwości elaboraty, fragmenty z hinduskich eposów przeplatane wersami popularnych indonezyjskich piosenek. Potem formalne zawarcie znajomości przez internet i pierwsze spotkanie. Jak wszędzie na świecie, tylko w odwróconej kolejności.

Dużo czasu minęło, zanim wyszli gdzieś razem. Przyjechał do jej domu i przedstawił się rodzicom. Zabrał ją do miasta na wayang kulit. Usiedli gdzieś w tłumie, po części jak w operze, po części jak na karnawałowym pikniku, pomiędzy dyskusjami uczonych i teatrologów a grubiańskim śmiechem chłopstwa i ulicznych sprzedawców. Publiczność siedziała w ścisku na podłodze, z bosymi stopami, a dzielące ich szczeble hierarchii rozpływały się w śpiewie gamelanu i chmurach papierosowego dymu. Tylko ich dwoje siedziało jakby z boku, poza całym tym zgiełkiem. Śledzili wzrokiem złotopurpurowe cienie wachlarzy i bajkowych lalek tańczące na białym prześcieradle, wciąż trochę skrępowani wzajemną obecnością. Udawali zainteresowanie, bo nie mieli odwagi, żeby spojrzeć sobie w oczy. Milczeli, bo nie za bardzo mieli o czym rozmawiać. Nie rozumieli przedstawienia, bo postaci mówiły w tej najsubtelniejszej odmianie jawajskiego, której młodzi ludzie już nie znają. Ale wcale im to nie przeszkadzało, bo myślami byli daleko – znacznie dalej niż sięgała wyobraźnia otaczającego ich tłumu.

Potem była ich pierwsza sekretna ucieczka za miasto. Pojechali motorem na plażę. Bo tam nikt nie pyta kto, z kim i dlaczego. Można trzymać się za ręce i nikt nie będzie patrzył z oburzeniem. Można utkwić wzrok gdzieś ponad horyzontem i marzyć o piękniejszym świecie. Bo podobno gdzieś za oceanem taki świat istnieje. W cieniu bambusowych daszków można ukryć się przed promieniami słońca, którego młodzi nie lubią, bo czyni skórę bardziej czekoladową. I przed natrętnym wzrokiem jawajskiej gawiedzi, nieprzywykłej do widoku nawet najbardziej niewinnych pocałunków. Jest tam prawie jak w amerykańskim kinie samochodowym w latach sześćdziesiątych. Prawie, a jednak zupełnie inaczej.

– Masz ładne włosy – powiedział.
Zawstydziła się. Był pierwszym mężczyzną spoza domu, który je widział.

* * *

Na początku rodzice go lubili. Bo sąsiedzi mówili, że to dobry chłopiec – Jawajczyk z pochodzenia, najlepszy student na roku. O wyznaniu nikt nie wspominał. Przecież to tylko pacar, nic poważnego, o żadnym związku nie mogło być mowy. On jednak myślał inaczej.

Kiedy powiedział to na głos po raz pierwszy, myślała, że się zgrywa. Mówił zupełnie jak w filmie – że chce być z nią już na zawsze, że nie potrafi być z inną. Że potajemnie polecą za ocean i tam wezmą ślub. Zamieszkają gdzieś daleko, gdzie nikt ich nie znajdzie i nie będzie mówił im co mają robić. „Czy Bóg może nas karać za miłość?” pytał bardziej siebie niż jej, bo dobrze wiedział, że od niej nie dostanie odpowiedzi. Nigdy nie miała na to odwagi. Siedziała, patrzyła w ziemię i od czasu do czasu kiwała przytakująco głową.

Któregoś razu przyszedł do niej po południu w odwiedziny. Byli tak zajęci rozmową, że zupełnie nie zauważyli jak w międzyczasie zapadł zmrok. Mówiono, że dżunglę, która dzieliła ich wioski, nocą nawiedzają upiory. On nie bał się wcale, ale Nafisa bardzo się martwiła, bo wiedziała, że nikt nigdy nie chodzi tamtędy piechotą. Już miał wychodzić, kiedy dziewczyna rzuciła się w stronę matki i zaczęła błagać ją, żeby został u nich na noc. Izba po jej starszym bracie była pusta, mógłby przecież spać tam. Ibu jednak kategorycznie odmówiła. Była zdumiona, że córka śmie pytać o coś takiego. Przecież taka rzecz zupełnie nie przystoi i, jak wiadomo, jest niezgodna z miejscowym prawem. Gdyby władze wioski dowiedziały się, że taka rzecz miała miejsce, konsekwencje poniosłaby cała rodzina. Ludzie kepala desa z pewnością przyszliby w środku nocy, żeby wyprosić niepożądanego gościa. Na taką hańbę Ibu nie mogła pozwolić.

– Musisz już iść – powiedziała mu tonem uprzejmym, ale stanowczym – Ale pamiętaj, że póki myślami będziesz przy Bogu, nocne upiory ci nie grożą.

* * *

Mijały kolejne miesiące, a dni stawały się coraz gorętsze. Twarda skorupa ziemi rysowała się zmarszczkami, a jej suchy, gorący oddech ciężał nad przestrzenią. Świat leniwie rozmazywał się w mętnej, halucynogennej spiekocie. Pola uprawne powoli umierały, ale w wiosce wciąż panował nastrój radości, bo był to czas wesel i szczęśliwych zaręczyn. Kolejni bracia Nafisy opuszczali dom i ruszali w poszukiwaniu swojego miejsca. Gdy dziewczyna i jej matka pożegnały ostatniego z nich, Ibu złożyła córce błogosławieństwo i powiedziała:
– Jesteś już dorosła, moje dziecko. Najwyższy czas, żebyś wyszła za mąż.
Nafisa spojrzała na matkę i nie musiała nic mówić, bo Ibu szybko wyczytała pytanie z jej oczu.
– O tym katoliku lepiej zapomnij – dodała szorstko.

Ale Nafisa nie chciała zapomnieć. Zamknęła się w swoim pokoju i na przekór światu cicho rozpamiętywała. Jej skóra bladła, matowiała, a oczy traciły dziewczęcy blask, ale ona za nic nie potrafiła dostosować się do polecenia matki.

Przestała pojawiać się w meczecie, więc ludzie zaczęli snuć domysły. Że dziewczyna potajemnie wymyka się z domu nocą. Że pewnie spotyka się z tym chrześcijaninem. Że jemu to od początku źle z oczu patrzyło. Bo niby grzeczny, ale jakiś taki nieswój. Ale że ona, taka skromna dziewczyna z dobrego domu? To przez niego zapadła na tę dziwną chorobę, której żaden lekarz nie był w stanie uleczyć. Jak do tego doszło? Istniało tylko jedno możliwe wyjaśnienie – Nafisa musiała paść ofiarą uroku.

* * *

Wielkie było zmartwienie nieszczęsnej Ibu, że dziecko traci, wielki był wstyd jej, gdy czuła na sobie spojrzenie sąsiadów. Poszła więc po poradę do miejscowego mędrca Hajji, najznakomitszego w wiosce znawcy Koranu.
– Serce jej odstąpiło od Allaha – powiedział starzec – Zapomniała o modlitwie, więc duszę jej nawiedziły demony. Módl się, kobieto, módl się za nią, a gdy minie czas postu, twoje dziecko przyjdzie prosić o przebaczenie.

Mędrzec nie mylił się. W dzień święta Idul Fitri, Nafisa przyszła do matki z prośbą o odpuszczenie win. Ale moc klątwy, jaka padła na ich nieszczęsną rodzinę, okazała się znacznie silniejszą niż przypuszczano. Dziewczyna wyznała, że spodziewa się dziecka.

Z tą chwilą młodzieńcza lekkomyślność musiała stanąć w obliczu bezwzględnego prawa. Ibu wiedziała, że jej słowa nie mają teraz żadnej mocy, bo rozwiązanie jest tylko jedno i nie przewiduje żadnych wyjątków. Rodzice nienarodzonego dziecka są prawnie zobowiązani, żeby wziąć ślub. Kobieta czuła na swoich zmęczonych życiem plecach wagę nieszczęścia, jakie ich spotkało, ale zebrała wszystkie siły, żeby zachować trzeźwość i rozwagę. Wiedziała, że teraz czeka ich mnóstwo problemów, bo najpierw trzeba iść do lekarza, który potwierdzi ojcostwo, a potem stawić się z jego orzeczeniem w urzędzie. Jednak największe obawy budził w niej ostatni krok będący warunkiem zawarcia ślubu – jedno z przyszłych małżonków musi zmienić wyznanie.

Rzecz byłaby do przejścia, gdyby rodzina załatwiła sprawę szybko i dyskretnie. Jednak nigdy do tego nie doszło. Chłopak nie zjawił się ani u lekarza, ani w urzędzie.

* * *

Pora deszczowa nadeszła nagle, bez typowych dla niej ostrzeżeń w postaci drobnych mżawek nad ranem. W jednej chwili niebo okryły tłuste kożuchy chmur. Pulsowały groźnie nad dachami domów, rozrastały się, pożerając ostatnie skrawki dziennego światła. Wkrótce wioska utonęła w żałobnej ciemności. Długo wyczekiwany deszcz okazał się dla mieszkańców wioski przekleństwem. Miliony wodnych pocisków dziurawiło zastygłą ziemię, siejąc spustoszenie na okolicznych polach ryżowych, niszcząc ledwo narodzone drzewa owocowe i uprawy. Wiatr wył przeraźliwie, łamał gałęzie i niszczył dachy domostw, nieczuły na pokorne błagania ich mieszkańców. Takich deszczy jak wówczas, nigdy wcześniej tu nie widziano. Mówiono, że to z nieba spadają szklane łzy zaślepionej urokiem dziewczyny.

Nafisa poroniła w dniu swoich dwudziestych drugich urodzin. Być może płakała tak długo i tak rzewnie, że w końcu udało jej się wypłakać nienarodzone dziecko. A może to ciche modlitwy Ibu zostały wysłuchane przez Allaha, który obdarzył ich rodzinę łaską. Kobieta nie miała wątpliwości, że to cud i była wdzięczna Stwórcy, bo w głębi duszy bardzo kochała swoją córkę. Wiedziała, że gdyby doszło do porodu, musiałaby wyrzec się jej na zawsze.

– Czemu wciąż się martwisz, Nafiso? – pytała matka, bo nie umiała pojąć rozpaczy dziewczyny – Powinnaś się modlić i radować, bo to dziecko było przeklętym i ty wraz z nim byłaś przeklętą. Ale dobry Allah ci przebaczył i ofiarował drugie życie!

Nafisa jednak nie płakała z powodu dziecka. Dobrze wiedziała, że niejedno jeszcze urodzi i niejedno z nich zginie, zanim zdąży ujrzeć świat. Co innego w jej zaklętym sercu tkwiło.

* * *

Wrócił z Melbourne, gdy ustały deszcze. Odmieniony, odświeżony, z otwartym umysłem i pomysłem na biznes. Zmienił batik na białą koszulę, a motocykl – na samochód z przyciemnianymi szybami. Nikt nie wie dokładnie co było dalej. Wiadomo jedynie, że Nafisa zniknęła bez śladu wraz z ostatnimi kroplami rosy na liściach. Być może w końcu zabrał ją do tego lepszego świata za oceanem. A może po prostu zamieszkali razem w którymś z balijskich kurortów. On założył własną knajpę z zachodnim jedzeniem albo agencję turystyczną, a może zatrudnił się w jakiejś zagranicznej firmie. Zbudowali więc duży dom, otoczyli go wysokim płotem, okna zasłonili żaluzjami. Zniknęli, a wraz z nimi zniknęły deszcze, zniknęły też surowe sądy mieszkańców wioski nad Ibu i jej rodziną. Z Bogiem rozliczają się teraz sami.

Wody po ulewie ustąpiły i odsłoniły nagą ziemię, gdzieniegdzie pokrytą gruzem – pokruszonymi fragmentami dawnej rzeczywistości. Mieszkańcy poczęli składać je niespiesznie, kawałek po kawałeczku, żeby odbudować to, co zniszczało za sprawą złej klątwy. Tylko stary Haji siedział na ganku swojej chaty i ze smutkiem patrzył w szarą tkankę nieboskłonu. On jeden bowiem wiedział, że to nie ostatnia taka pora deszczowa. I że prawdziwe burze jeszcze nadejdą.

* * *

Popołudnie jest wyjątkowo duszne, czas znów stanął w miejscu ciężki i zagęszczony upałem. Tylko niebo trwa w ruchu, przybierając różne odcienie bladej szarości, niezbyt nachalnie zwiastując nadchodzący powoli zmierzch. Siedzimy na ławce przed domem i Ibu z dumą opowiada mi o swoich synach.

Najstarszy, Eko, studiował geografię, teraz uczy w szkole średniej w Jakarcie, ma dwoje dzieci. Młodszy, Dwi – prowadzi własny warsztat motocyklowy w niewielkiej mieścinie na południu, niedawno urodziła mu się córeczka. Kolejny, Tri, zamieszkał w rodzinnym mieście swojej żony, obydwoje są nauczycielami. Najmłodszy, Yadi, pomaga zarządzać warungiem wujowi, gdzieś w okolicach Bandungu. Komplet. Miało być sześciu, ale dwóch zmarło przy porodzie. Zdarza się.

– Ibu – zwracam się do kobiety niepewnie – A pani córka?

Nie liczyłam na to, że dowiem się ile w sklejonych przeze mnie skrawkach miejscowej legendy jest prawdą. Wiem, że ani mój język, ani moja wyobraźnia nie są i nigdy nie będą w stanie tego ogarnąć i uporządkować. Myślałam po prostu, że uda mi się coś wyczytać z jej twarzy. Zapomniałam, że jawajskie twarze zostały skonstruowane w bardzo osobliwy sposób – tak, by nie dały po sobie poznać jakichkolwiek negatywnych emocji.

Ibu odwraca głowę tylko na chwilę. Za moment ponownie na mnie spogląda i obdarza uśmiechem. Tym typowym jawajskim uśmiechem, który unieważnia wszystko, co zostało wcześniej powiedziane, dyskwalifikuje to, co minione i uznaje za niebyłe. Nie dostaję żadnej odpowiedzi. Moje pytanie rozpływa się lekko, niezauważalnie w mętnym oddechu stężonego nad nami powietrza.

wtorek, 13 listopada 2012

Droga

Indonezyjskie Wyspy Szczęśliwe są cały czas w budowie, mówią ekonomiści. Takie też można odnieść wrażenie, gdy spaceruje się ulicami na przedmieściach Semarangu. Tutaj plac budowy wyrasta znikąd w najbardziej nieoczekiwanej przestrzeni, jak przypadkowa plama na pociętej liniami dróg mapie. Tak jakby jeden z tych facetów wrośniętych w ławkę przed warungiem, którzy odurzeni słodyczą djarumów całymi dniami obserwują przejeżdżające obok motocykle, nagle wyrwał się ze snu i postanowił coś stworzyć.

„A może byśmy tak coś zbudowali?” pyta niepewnie. Jego towarzysze spoglądają po sobie z cieniem niezadowolenia. Ale sąsiadowi przecież odmówić nie wypada. Prostują więc zdrętwiałe członki, wstają opieszale, chwytają za łopaty i budują. Cokolwiek, gdziekolwiek, bez zbędnego pośpiechu, bez konkretnego planu. Najlepiej niedaleko, żeby nie trzeba było chodzić. Bo chodzić Jawajczycy nie lubią.

Nie mam pewności czy te konstrukcje kiedykolwiek rzeczywiście powstają. Czasem odnoszę wrażenie, że tylko przypominają kawałek lichego murku albo schodków, ale tak naprawdę nie mają żadnego przeznaczenia. Że praca tych zmęczonych wiecznym słońcem budowniczych jest zupełnie bezowocna, ma służyć wyłącznie powolnemu zabijaniu czasu. Że budują coś tylko po to, aby po skończonej pracy to zburzyć, a potem z tych samych surowców zbudować coś innego, kilka metrów dalej. I powtarzają to cyklicznie, tak na wszelki wypadek – aby przynajmniej utrzymać wrażenie, że to oni mają panowanie nad przestrzenią, a nie ona nad nimi.

* * *

Można szukać istoty indonezyjskości w najdrobniejszych batikowych wzorach czy mistycznych dźwiękach gamelanu. Można spróbować odczytać ją z fresków okalających najdawniejsze świątynie lub z wersów starojawajskich pieśni. Można też zostawić to wszystko cierpliwym teoretykom, a samemu – po prostu wyjść na ulicę.

I nie trzeba być znawcą, żeby dostrzec w jej kolorowym pejzażu dzieło sztuki. To mozaika barw i kształtów, chaotyczne połączenie lokalnego kolorytu i zachodniej popkultury, karnawał Bachtina i koktajl Mołotowa w jednym, brudny punk rock i subtelna poezja zarazem – wielka społeczno-kulturowa hybryda podszyta polityczno-gospodarczym niepokojem. A wszystko to wściekle zmieszane, pozbawione sensu, usmażone w pełnym słońcu, a na koniec otoczone grubą warstwą czarnego pyłu i wypuszczone na wolność.

Wsiadam na motor, jadę i kontempluję.

* * *

Silnikowy pojazd jednośladowy świetnie sprawdza się w indonezyjskiej rzeczywistości, bo – jak pokazuje praktyka – nie nakłada na swoich użytkowników żadnych ograniczeń, których nie dałoby się ominąć. Wśród najlepszych kierowców można znaleźć zarówno nastolatków, jak i osoby w wieku starczym. Tradycyjny model dwuosobowy może pomieścić od jednej do sześciu jednostek (tzw. zestaw rodzinny: ojciec i matka po zewnętrznych stronach, troje dzieci zduszonych w środku, plus niemowlę w nosidełku na plecach). Kierowanie motocyklem pozwala zaoszczędzić czas i ćwiczyć podzielność uwagi – Indonezyjczycy swobodnie łączą to z innymi codziennymi czynnościami, takimi jak gra w domino na telefonie, przerwa na papierosa czy obiad. Nie ma ograniczeń prędkości z prostej przyczyny – osiemdziesiąt procent użytkowanych motocykli nie posiada sprawnego prędkościomierza.

Motocykl z racji swojej wielofunkcyjności doskonale wpisuje się w tę elastyczną materię, jaką jest indonezyjska droga. W przeciwieństwie do dróg znanych na Zachodzie, tu stanowi ona ruchomy element przestrzeni i jest formowana w zależności od indywidualnych potrzeb jej użytkowników. Jeden pas ruchu bez problemu można poszerzyć o kilka dodatkowych, wykorzystując do tego podjazd, rów czy chodnik lub też slalomem omijając wózki z jedzeniem stojące na poboczu. Wyjątkowo niecierpliwym kierowcom jako pas szybkiego ruchu może posłużyć podwójna ciągła po środku.

Z punktu widzenia przeciętnego zachodniego kierowcy pół metra wolnej przestrzeni pomiędzy dwoma ciężarówkami nie wystarczy, żeby rozpocząć omijanie. Przeciętny indonezyjski kierowca nie będzie miał z tym żadnego problemu. W tej sferze natura przygotowała Indonezyjczyków do najbardziej ekstremalnych warunków – drobna budowa ciała i naturalna zwinność pozwalają im wcisnąć się w każdą możliwą szczelinę, o ile tylko starczy tam tlenu. Pojedyncze części pojazdu narażone na uszkodzenie w przypadku starcia, są w tym kraju na tyle tanie, że ich kupno opłaca się dużo bardziej niż stanie w korku.

Kask ochronny, którego nazwa nie ma nic wspólnego z przeznaczeniem, służy tutaj przede wszystkim celom estetycznym. Większość Indonezyjczyków jest jednak odporna na nowe trendy, więc kupują modele z najtańszego tworzywa. Te są mniej wytrzymałe, ale rzadziej giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Lokalni kierowcy zwykle rezygnują z noszenia kasku na co dzień – jest zakładany wyłącznie na specjalne okazje (jak np. wyprawa na zakupy do śródmieścia) jako stylowy dodatek.

* * *

Tutaj człowiek szybko odzwyczaja się od potrzeby celowości, którą przez lata wpajała mu mlekodajna Mater Europa. Lepiej od razu wyzbyć się wszelkich oczekiwań, zapomnieć o planach, bo tu żadna racjonalna strategia zdaje się nie mieć racji bytu. Tutaj rzecz się po prostu wydarza, a ty – szara marionetka w rękach Jedynego Boga (a czasem także kilku pomniejszych lokalnych bożków) – nie masz na to wpływu. W nieustającym upale człowiek nie ma siły na bunt, więc automatycznie zaczyna to akceptować. A potem już nie ma wyjścia – jest zmuszony, żeby dostrzec w tym piękno.

Bo najlepsze podróże tworzą się samoistnie. Kiedy miałeś jechać w góry, ale po drodze okazało się, że skrzynia biegów w twoim motocyklu nie poradzi sobie ze stromym, pokrytym zębami skał podłożem. Musisz więc wybrać inną drogę. W prawo czy w lewo – to nie ma większego znaczenia, bo tu droga sama w sobie jest celem.

Jedziesz więc wzdłuż soczyście zielonych pól ryżowych, starannie ułożonych w kształt płaskich, półkolistych tarasów. Mijasz cienie maleńkich ludzi w stożkowych kapeluszach powolnie sunące po nakreślonych wśród zieleni ścieżkach, którzy jak mrówki dźwigają na ugiętych plecach ogromne snopy gałęzi – dwa razy większe od nich samych. Przejeżdżasz między ich kruchymi domostwami – szeregami chatek sklejonych z kilku patyków bambusa, blachy i kawałka folii. Odruchowo zwalniasz, bo obawiasz się, że pod wpływem ruchu powietrza się rozsypią – niepotrzebnie, bo w rzeczywistości są równie trwałe jak kręgosłupy ich właścicieli. Zatrzymujesz się przy pierwszym napotkanym bazarze i nasycasz zmysły wielością barw, smaków i zapachów. Uśmiechasz z satysfakcją, gdy uda ci się zbić cenę arbuza o połowę, ale za chwilę twoje samozadowolenie gaśnie, bo znajdujesz taki sam owoc w cenie trzykrotnie niższej. Gdy jesteś znużony, odpoczywasz w cieniu bananowca i poddajesz się potędze czasu. Bo tutaj po prostu wiesz, że nie musisz.

* * *

Od czasu do czasu chodzę na kampus piechotą. Szosa jest wąska, kręta i popękana, praktycznie nie ma pobocza. Mijam przeszkody w postaci potrąconych szczurów, śmieci, w tym pojedynczych butów-japonek, zagubionych po drodze przez brawurowych kierowców i ich pasażerów. To trochę psuje sielankowy górski krajobraz, który roztacza się wokół, ale ja i tak lubię tamtędy chodzić.

Przejeżdżający obok ludzie na motocyklach cały czas trąbią. To już nie ta sama euforia, która towarzyszyła im na początku, gdy widzieli nas po raz pierwszy, ale wciąż reagują entuzjastycznie. Co chwila ktoś się zatrzymuje, pyta dlaczego piechotą i zaraz proponuje podwózkę. Żadną miarą nie są w stanie zrozumieć odmowy. Ale czemu, Miss, co się stało, Miss, jak mogę pomóc, Miss?

Choć wiem, że to nie w jawajskim stylu, czasami jestem asertywna i odmawiam: „Nie, dziękuję. Dziś idę pieszo”. Myślę, że plotkują. Że z tymi białymi jest coś nie tak, znowu jakieś wymysły, nie wiadomo o co w tym całym spacerowaniu chodzi. Motory mają, sąsiadów mają, przecież jeden czy drugi by zawiózł, pod sam dom, żaden problem, a te chodzą i chodzą, nie wiadomo dlaczego. A przecież po zmroku roi się tutaj od duchów i innych okropności, aż strach pomyśleć. W miejscu usiedzieć nie mogą, bo jak nie chodzą to jeżdżą gdzieś daleko, jakby im tu czego brakowało…

To ciekawe. Są w stanie zrozumieć bardzo wiele z naszych dziwnych przyzwyczajeń, ale radość podróżowania jest dla nich pojęciem zupełnie abstrakcyjnym.

* * *

Nie wiadomo kiedy i jakim sposobem otoczyła cię horda roześmianych uczniaków z pobliskiej szkoły. Ciągną cię za ręce i nakłaniają, żebyś poszedł za nimi. Wstajesz więc, zarzucasz plecak na ramię i idziesz, aż doprowadzą cię do baśniowej wioski, gdzieś na skraju rzeczywistości. W jednej chwili przekraczasz portal do miejsca-niemiejsca – świata bez hamburgerów, smartfonów, bieżącej wody i prądu. W tym świecie żyją ludzie.

Twoja lśniąca w słońcu skóra od razu przyciąga ich uwagę – niebawem wszyscy schodzą się pod meczet, żeby zobaczyć białego anioła. Uśmiech i pozdrowienie wystarczą, żeby przełamać ich początkową niepewność – zaraz zapraszają cię do jednej z chat, gdzie akurat trwają przygotowania do wesela. A raczej trwały, dopóki nie pojawiłeś się ty, niespodziewany przybysz, którego trzeba nakarmić, napoić i przesłuchać – dowiedzieć się skąd pochodzi, czy ma już żonę/ męża, kiedy brał kąpiel, jakiego jest wyznania i jak miewa się jego rodzina. Standardowy zestaw pytań grzecznościowo-badawczych na rozgrzewkę.

Sadzają cię więc na honorowym miejscu na czerwonym dywanie, częstują świeżym sokiem melonowym i otaczają kręgiem lokalnych łakoci, żeby zamknąć ci drogę ucieczki. Każą jeść, a sami tylko siedzą wokół i obserwują – z pomieszaniem podziwu i zainteresowania. W skupieniu studiują twoją fizjonomię, punktują różnice kształtów i odcieni, które was dzielą. Długi nos, niebieskie oczy, biała skóra – tak jest, wszystko się zgadza, oto do ich wioski przybył prawdziwy „bule”. „Maturnuwun!” – niezgrabnie sklejasz sylaby, żeby podziękować im za posiłek, ale po drodze gubisz akcent i ze dwie głoski, bo przecież nie umiesz mówić w ich dialekcie. Oni śmieją się z twojej niezaradnej mowy, a to pozwala ci zrobić krok niżej i stać się im trochę bardziej człowiekiem. Trochę to wciąż niewiele, ale wystarczy, żeby rozmawiać. Więc rozprawiacie przez kilka następnych godzin – o sensie ludzkiego istnienia, stwarzaniu świata, istocie prawdy i piękna. I rozumiecie się doskonale, bo w tym dialogu słowa nie mają większego znaczenia, tak naprawdę chodzi przecież tylko o intencje. Chcą, żebyś z nimi został jeszcze jeden dzień, może kilka, a może całą wieczność, ale ty idziesz dalej, bo to jeszcze nie koniec, jeszcze nie pora na puentę, droga przecież wciąż czeka na ciebie pod ospałym prześcieradłem cienia.

* * *

Gdzieś w międzyczasie, pomiędzy końcem tej opowieści a początkiem następnej, nagle zajeżdża ci drogę stary samochód dostawczy. „Ke mana?” – pyta oschle kierowca, długowłosy olbrzym z papierosem przyklejonym do dolnej wargi – „Dokąd?”. Nie masz w zanadrzu żadnej gotowej odpowiedzi, więc wzruszasz ramionami. On mierzy cię przez chwilę wzrokiem, po czym kiwnięciem głowy wskazuje na tył auta. „Ayo!” – mówi – „Jedziemy!”. Ayo to ayo. Bez słowa wsiadasz na pakę.

Rytmiczny charkot silnika odbija się echem od miękkich ścian wzgórz i cichnie gdzieś na dnie przepaści, zmieszany z szelestem tysiąca maleńkich wodospadów. Z każdym kilometrem droga zawęża się, a jej powierzchnia staje się coraz bardziej chropowata. Zatrzymujecie się nad rzeką. Kierowca wychodzi z auta i czule głaszcze je po masce. To moment rozstania, tu maszyny nie mają już wstępu, więc dalej będziecie szli pieszo. Po raz pierwszy zaczynasz się zastanawiać nad celem tej wyprawy, bo twój zeuropeizowany umysł czasem odruchowo zadaje sobie takie pytania. Zanim zdążysz wypowiedzieć je głośno, twój towarzysz wskazuje na gęste korony drzew po drugiej stronie i mówi: „Monyet”. Małpy.

I ta informacja musi ci wystarczyć, bo nie ma czasu na pogawędkę – on już wszedł do wody i idzie w kierunku przeciwległego brzegu. Po chwili odwraca się i rzuca ci oschłe, zniecierpliwione spojrzenie, jakby chciał zapytać: „Na co jeszcze czekasz, królewno?”. Rozglądasz się wokół – innej drogi nie ma. Zbierasz się więc w sobie i podążasz w jego kierunku. Przechodzicie przez rwący potok pełen mułu i niezidentyfikowanych odpadów, a potem długo maszerujecie w zupełnym milczeniu, przedzierając się przez chaszcze i lepkie od upału powietrze. Cały czas wodzisz wzrokiem po okalającym was wilgotnym podniebieniu zieleni, ale żadnych małp tam nie dostrzegasz.

W końcu twój przewodnik zatrzymuje się przy jednej z palm i wyjmuje zza pazuchy potężny nóż w kształcie półkola. Ogląda go uważnie i sprawdza ostrze. Z opuszka jego palca natychmiast wypływa strużka krwi – test zaliczony, można zacząć polowanie. Mężczyzna chowa więc z powrotem broń, niedbale zrzuca obuwie i wbija wzrok w niebo. Obiema rękami obejmuje pień drzewa i ściska je, jakby sprawdzał czy nie złamie się pod siłą jego mięśni. W końcu zaczepia potężną stopę o wypustki na korze i zaczyna się wspinać. W jednej chwili jego masywne ciało staje się lekkie i zwinne. Dłoń za stopą, stopa za dłonią, wzrok wbity przed siebie – zanim zdążysz się obejrzeć, jest już na samym szczycie kilkunastometrowego drzewa. Słyszysz szelest liści, kilka trzasków i za chwilę obok ciebie z hukiem lądują kolejno cztery orzechy kokosowe. Potem olbrzym zgrabnie zsuwa się po pniu, by na koniec z wdziękiem zeskoczyć na ziemię. Podnosi jeden z owoców i nożem wyłupuje otwór w twardej skorupie. Podaje ci go, a sam sięga po następny.
„Monyet, ya?” – pytasz z udawaną obojętnością, żeby przypadkiem nie pokazać, że jego popis wspinaczki zrobił na tobie jakiekolwiek wrażenie. On przytakuje.
„Orang hutan” – rzuca po chwili, a kąciki jego szerokich ust delikatnie unoszą się do góry – „Człowiek Lasu”. Następnie patrzy ci w oczy i kiwnięciem głowy wskazuje na inną, rosnącą nieopodal palmę. Może też pokażesz, co potrafisz, biały poszukiwaczu przygód?

* * *

Wczoraj wieczorem znów przyszedł do nas Mały Irul, dzieciak z sąsiedztwa. Ostatnio odwiedza nas prawie codziennie. Mówi, że chce się uczyć angielskiego, jednak kiedy rzeczywiście próbujemy się z nim uczyć, zaczyna zajmować się czymś zupełnie innym – gra w gry na telefonie Lucii albo bazgrze coś w zeszycie. Chociaż to spokojny dzieciak, trudno przyciągnąć jego uwagę na dłużej. Ale wczoraj prawie mi się udało. Zaproponowałam, żeby przyniósł mapę świata, to pokażę mu skąd pochodzimy.

Miss Paulina dari Polandia, Miss Lucia dari Slovakia, Miss Tina dari Estonia, Miss Daiva dari Lituania. Długo studiowaliśmy razem różne zakątki dalekiego świata, jego egzotyczne kształty i zaokrąglenia. Baśni o tych mitycznych krainach kreowały się same: „W Polsce są cztery pory roku. Niedługo będzie tam bardzo zimno i z nieba zaczną spadać małe pluszowe gwiazdki z lodu. Na polach rosną tam ziemniaki zamiast ryżu, ulicami jeżdżą tramwaje zamiast motocykli, a ludzie mają różnokolorowe włosy. Ale flagę mamy prawie taką samą”. Potem przeglądaliśmy zdjęcia wielkich europejskich zabytków: wieży Eiffla, Koloseum, Big Bena. Wydawał się zafascynowany. Kiedy jednak stwierdziłam, że gdy dorośnie, też może pojechać do Europy i zobaczyć to wszystko, jego entuzjazm jakby się rozpłynął.
– Nie chcesz? – zapytałam ze zdziwieniem.
On pokręcił przecząco głową.
– Za daleko – burknął pod nosem i znowu zaczął się zajmować „swoimi sprawami”.

Westchnęłam z rezygnacją. Zdaje się, że na indonezyjskie lenistwo nie ma lekarstwa. Mały Irul, podobnie jak większość dzieciaków z Kalisegoro, nigdy nie będzie chodził na spacery, nie poleci nigdzie samolotem, nie odnajdzie radości w morskich kąpielach. Nie zamarzy o tym, żeby zostać drugim Indianą Jonesem, poszerzać horyzonty o nieznane miejsca i kultury, zdobywać wielki świat.

Nie będzie nikogo podbijał, grabił z własności, brał do niewoli, a potem zmuszał do przejęcia swojej wiary. Bo jego prosta jawajska dusza nie zna pragnienia zdobywania.

Tak wyszło. Pan Bóg i Pani Historia po prostu inaczej to sobie zaplanowali.

czwartek, 18 października 2012

Królewna

Semarang wyrósł z Simpanglimy.

Tu – jak promienie słońca – zbiegają się drogi wiodące ze wszystkich stron i podstron świata, aby rozpłynąć się w czeluściach wirującego kołowrotu ronda. Dla niewtajemniczonego Europejczyka to tylko szosa wokół kilkudziesięciometrowego kwadratu wątpliwej zieleni, ale miejscowi wiedzą, że to w nim znajduje się centrum wszechrzeczy, semarandzkie axis mundi. Oto serce mechanicznego organizmu miasta bezustannie napędzane siłą dziko rwących wokół samochodów i motocykli. Agresywny warkot setek silników, natarczywe nawoływania rikszarzy i chmury smogu nad głową – to męczące, ale przecież gdyby zniknęło, wszechświat przestałby działać.

Wokół wzrastają najznakomitsze budowle śródmieścia: majestatycznie tłuste shopping malle. To w nich spędza większość wolnego czasu młodzież z miasta. Najmłodsi, dla których luksusy centrów handlowych są jeszcze niedostępne, wieczorami spotykają się na placu, by w ścisku i wrzawie pojeździć na rolkach, rowerach, hulajnogach albo czymkolwiek innym, co utrudnia utrzymanie równowagi. Wszak przewracanie się to najlepsza zabawa! I rodzaj rozgrzewki, bo przeciętny indonezyjski dzieciak w wieku dziesięciu lat siada za kierownicą motocykla.

Starszym Simpanglima oferuje ekstremalne rozrywki innego rodzaju. Na najodważniejszych czekają dyskoteki – ośrodki bezprawia i moralnego zepsucia, jak powiedzieliby mieszkańcy Kalisegoro. Klub to jedno z tych nielicznych miejsc w Semarangu, gdzie wciąż można spotkać nieznajomych białych, gdzie lokalne kobiety chodzą w butach na wysokich obcasach, a obsługa mówi po angielsku. I wreszcie – jedno z nielicznych miejsc, gdzie wzrok Allacha nie dociera. Można tu więc legalnie kupić wysoko procentowy alkohol. Jeśli kogokolwiek na to stać, bo pół litra takiej przyjemności to większy wydatek niż wynajęcie domu na 4 miesiące.

* * *

Niedawno byliśmy na wycieczce w Prambanan. To podobno jedno z największych osiągnięć hinduistycznej architektury sakralnej. Rzeczywiście, robi wrażenie. Chociaż odrestaurowano tylko niewielki ułamek dawnego kompleksu, daje on pojęcie jak niezwykłe musiało być to miejsce kiedyś. Zanim obiektywy turystycznych cyfrówek wchłonęły całą przypisaną mu metafizykę.

Dziś trudno już tam zrobić dobre zdjęcia. Istota zupełnie wymyka się z kadrów. Popielata czerń kamiennych bloków nie współgra z jaskrawością turystycznych bejsbolówek, skarpet i sandałów. W kontekście równo przystrzyżonych trawników piramidy świątyń wyglądają trochę jak wielkie mrowiska na polu golfowym. Posąg mitycznego byka Nanti na zdjęciu przypomina bardziej osła niż byka. Może to dlatego, że uszy ma już zupełnie oklapłe. Codziennie, między 10.00 a 18.00, wysłuchuje średnio ośmiu życzeń na minutę wypowiadanych przez zachłannych wczasowiczów z całego świata. Bo w przewodniku napisali, że się spełni.

Erupcje pobliskiego wulkanu Merapi, trzęsienia ziemi, grabieże – wszystko to sprawiło, że z dawnej świetności pozostało jedynie kilkanaście budowli. To niewiele –
podobno na początku było ich prawie 250.

Historycy twierdzą, że są dziełem potężnej dynastii Sanjaya z IX wieku, manifestacją ich potęgi, a zarazem rodzinnym grobowcem. Dla hinduistów to miejsce pielgrzymek i jedna z niewielu przestrzeni sacrum na zdominowanej dziś przez islam Jawie. Antropolodzy zwracają uwagę na widoczne na reliefach elementy sztuki buddyjskiej, które czynią Prambanan pamiątką pokojowego współistnienia tu dwóch różnych wyznań w przeszłości.

Jawajscy poeci wierzą, że budowli było nie dwieście pięćdziesiąt, ale tysiąc. A u źródeł jej powstania widzą historię tragicznej miłości.

* * *

Jej imię po arabsku znaczy ‘przyjacielska, dobra towarzyszka’. Taka jest właśnie Anisa. Pełna energii, otwarta, życzliwa. Urodę ma typowo indonezyjską – krągła, trochę dziecinna twarz, delikatna, filigranowa sylwetka. Tylko cera jej jest wyjątkowo jasna. Trudno powiedzieć czy to naturalny odcień jej skóry, czy też używa wybielających kosmetyków, które są tu bardzo powszechne. Czerń lekko kręconych włosów gdzieniegdzie przebłyskuje kasztanem – widać, że niedawno je farbowała. Na szczęście rodzice nic nie zauważyli. Nie ma w zwyczaju pokazywać się im bez hidżabu.

Różni się jednak od dziewczyn, które spotykamy na kampusie. Te zakrywają twarze zeszytami i chichoczą, kiedy my, „bule”, przechodzimy obok. Na policzkach w kolorze ciepłego latte tego nie widać, ale z pewnością się rumienią, jak któryś z białych chłopaków odpowie na ich nieśmiałe pozdrowienie. Anisa jest mniej powściągliwa w okazywaniu emocji.

– Dziś poznasz życie nocne w Semarangu! – krzyczy do mnie i śmieje się głośno, z uroczo dziecinnym entuzjazmem. Zadziera jasną sukienkę (o długości co najmniej odważnej, jak na tutejsze standardy) i wsiada na motor. Rusza płynnie, ale zdecydowanie. Z wdziękiem przemyka pomiędzy samochodami, by na skrzyżowaniu wyprzedzić kolejne. Przyspiesza gwałtownie i wkrótce znika nam z oczu. Spotkamy się dopiero na miejscu. Kierunek – jedyny z możliwych: Simpanglima.

* * *

Jak głosi legenda, prowodyrką tego całego zamieszania wokół budowy kompleksu Prambanan, była królewna Roro Jonggrang. Dziewczę nieprzeciętnej urody, a przy okazji – wyjątkowo trudnego charakteru.

Rzecz miała miejsce za czasu, kiedy w środkowej części Jawy istniały dwa wielkie królestwa. Pierwszym rządził Prabu Damar Moyo, król dobry i rozważny, drugim dla kontrastu – okrutny tyran i ludożerca, Prabu Boko. Damar Moyo był nie tylko dobrym władcą, lecz także rzeczowym przedsiębiorcą, i – jak to z rzeczowymi przedsiębiorcami bywa – dążył do powiększenia swojego królestwa. A że przy okazji pojawiła się szansa na pozbycie się kanibala Boko, tym lepiej dla wszystkich.
Bohaterskiego czynu zgładzenia potwora dokonał syn króla – dzielny książę Bandung Bondowoso. Był to mąż waleczny, lecz duszę miał romantyczną i serce tkliwe. Gdy tylko ujrzał bowiem córkę zamordowanego – urodziwą Roro – w jednej chwili zapałał do niej bezgraniczną miłością.

Choć Bandung uchodził za największego bohatera w królestwie, księżniczka nie odwzajemniała jego uczucia. Czy rzeczywiście była tak wybredną, czy po prostu odczuwała niechęć do człowieka, który zamordował jej ojca – nie sposób stwierdzić, istnieją różne przekazy. W każdym razie nie miała najmniejszej ochoty wiązać się z Bandungiem. Był on jednak teraz zwierzchnikiem Prambananu, więc gdy poprosił ją o rękę, odmowa byłaby co najmniej nietaktowna. Musiała się zgodzić.

* * *

Jak się okazuje, w indonezyjskich klubach też istnieje selekcja. Ale białych dam, rzecz jasna, ona nie dotyczy. Białe damy wchodzą za darmo. W stroju dowolnym: japonki z Carrefoura i niedzielny tiszert poplamiony olejem to bezpieczna opcja, jeśli chce się uniknąć standardowej sesji zdjęciowej na pamiątkę dla pana ochroniarza.

Wielki fluoroesencyjny piknik rozpoczęty: na ścianach ze szkła halucynogenny miks kolorowych świateł; kryształowa podłoga rytmicznie wznosi się pod stopami, plastykowy sufit zniża się przy każdym mocniejszym basie, a żołądek skacze na wysokość gardła. Cena za szklankę soku dziesięciokrotnie wyższa niż w ulicznych warungach. Może rzeczywiście robią je na bazie prawdziwej wody mineralnej? To najbardziej ekskluzywny jarmark, na jakim byłam. Nawet toalety mają w stylu europejskim.

Na parkiecie tylko orang-orang laki-laki. Sami mężczyźni. Kołyszą się w hipnotycznym uniesieniu, wpatrzeni w wirujące nad sceną półnagie ciała tancerek. Ciała miękkie, ale nierzeczywiste, jak kolorowe żelki za szklaną witryną cukierni. Długie macki rąk wnoszą się nad głowami w akcie czci i oddania. Niektóre usiłują wślizgnąć się na scenę – być może uda im się chociaż delikatnie musnąć jedną ze świętych stóp uzbrojonych w czerwone obcasy. Jakby za wszelką cenę chcieli upewnić się czy rzeczywiście mają do czynienia z bytem materialnym.

Zwykłe śmiertelniczki nie zbliżają się do parkietu. Z szacunku do konwencji i dla własnego bezpieczeństwa. Ale Anisa nie boi się. Podkręcona słodkim drinkiem z liczi przekracza niewidzialną linię podziału. Idzie pod scenę, bo grają jej ulubioną piosenkę. Na Jawie kobiety rzadko chodzą gdziekolwiek same, nawet jeśli chodzi o spacer do osiedlowego sklepiku. Dlatego pytam M., czy nie powinnyśmy jej zatrzymać. M. jednak kręci przecząco głową. – Bez obaw – mówi – Poradzi sobie.

Więc Anisa tańczy samotnie otoczona tłumem wiedzionych instynktem bałwochwalców. Pewna siebie, niezależna, swobodna. Jakby nadal jechała na motorze. W niewytłumaczalny sposób tym jednym tańcem osiąga więcej, niż zachodnie emancypantki dokonały przez dziesiątki lat –

Żaden z orang laki-laki nie śmie się do niej zbliżyć.

* * *

Roro zgodziła się poślubić Bandunga pod jednym warunkiem – że zbuduje dla niej tysiąc świątyń, a wszystkiego tego dokona w ciągu jednej nocy. Życzenie nie wynikało z jej nieposkromionej próżności, lecz z przekonania, że jest to zadanie niewykonalne. Ku zdziwieniu królewny, Bandung bez zająknięcia przystał na taki układ. Wówczas Roro nie wiedziała, że książę ma ponadprzeciętne zdolności i rozbudowaną sieć kontaktów.
Wezwał na pomoc wszystkie duchy ziemi, a te od razu zabrały się do pracy. Na wielkim placu budowy kamienne świątynie wzrastały kolejno jak domki z klocków. Niebo było jeszcze okryte gwiazdami, gdy powstały fundamenty pod budowę ostatniej z nich. Królewnę ogarnęła panika. Postanowiła przyspieszyć czas świtania podstępem. Nakazała służącym, aby rozpalili ogień na wschodzie i rozrzucili na dziedzińcu ziarenka ryżu. Zwabione nimi koguty rozpoczęły wcześniej poranne piania. Zadziałało. Duchy – przekonane, że niebawem porazi ich światło promieni słonecznych – zaczęły uciekać w popłochu. Wkrótce książę pozostał na placu budowy zupełnie sam.

* * *

Nasz karnawał kończy się przed świtem. Zostajemy na noc u M., bo mieszka najbliżej. Poza tym Anisy i tak z pewnością nie wpuściliby o tej porze do akademika.

Siedzimy w pokoju, Anisa pali papierosa (to jedna z dwóch palących Indonezyjek, jakie poznałam do tej pory) i opowiada o czymś z podnieceniem. Nie jest ani trochę zmęczona. Studia, pierwsza praca, znajomi – swobodnie przeskakuje z tematu na temat, zupełnie nie przeszkadza jej nasze znużenie. Z trudem wychwytuję wątek, widzę, że M. – podobnie. Nawoływanie muezina wskazuje, że minęła czwarta.

Pomiędzy relacją z zeszłotygodniowej imprezy a krytyką indonezyjskiego systemu edukacji Anisa wstaje i wychodzi do toalety. Wraca i sięga do swojej małej torebki zdobionej brylancikami. Wyciąga zawiniątko wielkości portfela. Rozpina je i wyjmuje ściśle zwinięty materiał. Ani na chwilę nie przerywa chaotycznego słowotoku. W międzyczasie wciąga na swoją mini długie, szerokie spodnie. Potem górę – coś w rodzaju peleryny z dopasowanymi otworami na twarz oraz dłonie. Gdy jest już ubrana, ucina swój monolog lakonicznym „sorry, just a minute”, „nie przeszkadzajcie sobie”, i przechodzi na drugą stronę niewielkiego pokoju. Staje zaledwie kilka metrów od nas, zwrócona twarzą do ściany. Trwa tak przez chwilę w pełnym skupieniu. Wyprostowana, poważna i lekka, jak baletnica, która właśnie weszła na scenę i czeka aż padnie na nią światło reflektorów. Za chwilę wznosi dłonie na wysokość ramion i jej usta głoszą cicho, niemal bezgłośnie: „Allah akbar”.

Rozpoczyna płynną sekwencję skłonów i tańca rąk, zsynchronizowanych z melodyjnym szeptem arabskiego wiersza. Każdy ruch wykonuje z precyzją, ale i całkowitą naturalnością. Na koniec podnosi się z pokłonu, zwraca twarz najpierw w prawą, później w lewą stronę. Szeptem wypowiada ostatnie słowa modlitwy.

Trwało to może kilka minut, ale ma się wrażenie, jakby na ten moment czas zupełnie znieruchomiał. W popielniczce wciąż tli się jej niedogaszony papieros. Anisa starannie składa szatę, zwija ją w rulonik i ponownie wkłada do saszetki. Na koniec odwraca się i czochra ugładzone włosy. W jednej chwili powaga schodzi z jej twarzy, a oczy wracają na ziemię.
- I’m done – mówi z szerokim uśmiechem i sięga po niedopalonego papierosa.

„I’m done”. Ot tak, po prostu.



* * *

Być może książę Bandung sam próbował dokończyć budowę ostatniej świątyni. Gołymi rękami przesuwał ogromne kamienie, czuł jak pot spływa mu z twarzy, a mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Ale walczył do końca, by zadowolić wybrankę swego serca. Nadaremno. Nie udało mu się wykonać zadania. Do świtu powstało 999 budowli. O jedną za mało, aby żądanie kapryśnej piękności zostało spełnione.

Nic więc dziwnego, że gdy książę zorientował się, iż padł ofiarą oszustwa, ogarnęła go furia. Musiał stosownie ukarać królewnę za jej oziębłość i nikczemne kłamstwo.
– Serce miała z kamienia, więc w kamień zmienioną zostanie! – rzekł i rzucił czar na nieszczęsną Roro.

Jedni mówią, że przybrała postać mitycznej tysięcznej świątyni – jednej z budowli Candi Sewu w buddyjskiej części Prambananu. Większość jednak jest zdania, że przeobraziła się w posąg, który obecnie znajduje się w północnej celli wielkiej świątyni Sziwy. Stoi samotnie w ciemnościach chłodnej komnaty, z nieruchomym spojrzeniem utkwionym w dal, i rozmyśla nad swym losem.

Piękna, pokorna, milcząca – jak na jawajską królewnę przystało.

wtorek, 2 października 2012

Galeria

Uczę się mówić.

Niepewnie stawiam pierwsze kroki w nowej językowej rzeczywistości. Saya jalan-jalan, tak sobie spaceruję-spaceruję między pomnożonymi słowami-słowami i staram się cokolwiek z tego rozumieć. W ferworze walki rozbijam na sylaby wszystkie otaczające mnie przedmioty; szukam zagubionych gdzieś po drodze samogłosek; wnikliwie studiuję różnice pomiędzy brzmieniem „p” a „p” i „b” a „b”, które podobno są oczywiste.

Gramatyka jest banalna. Działa podobnie jak tutejszy ruch drogowy. Niby są jakieś ogólne zasady, ale mało kto o nich słyszał, bo i tak każdy ma własne.

Ale ja póki co jalan-jalan, tak sobie spaceruję-spaceruję, i powoli zaczynam mieć problemy z określeniem swojej tożsamości. Bo w tym języku nawet nie ma odpowiednika naszego „jestem”…

Desperackie machanie rękami podczas konwersacji nie pomaga.

* * *

Dla kogoś, kto nie potrafi się poprawnie przedstawić, wieczór z tradycyjną poezją etniczną może wydawać się absurdalnym pomysłem. Ale w Indonezji najbardziej absurdalny pomysł jest zazwyczaj najlepszym z możliwych.

* * *

Suraukami, niewielka, domowa galeria położona na skraju miasta, jest jednym z tych miejsc, o których nie przeczyta się w żadnym z przewodników. Bo wiedzą o nim jedynie wybrani. Alternatywny mikroświat, który zupełnie nie pasuje do indonezyjskiej rzeczywistości, z jaką miałam do tej pory do czynienia. Squat-Nibylandia w wersji egzotycznej – miejsce, gdzie można przyjść i dać coś od siebie, a przy okazji wziąć coś od wszystkich. Azyl dla indonezyjskich Niepokornych – artystów wyklętych, muzyków niesławnych, lekkoduchów, bumelantów, poetów i malarzy.

Tak, tacy ludzie też żyją w Indonezji.

W Suraukami nie ma turystów, więc z reguły nie ma białych. Jednocześnie to jedno z niewielu miejsc, w których jako „bule” masz szansę na chwilę zapomnieć o swoim kolorze skóry. Bo na tle barwnych postaci, które można tu spotkać, prezentujesz się całkiem przeciętnie. Brak hidżabu i odsłonięte ramiona u kobiet nie robią na nikim większego wrażenia. Tatuaże na twarzy i kolczyki w policzkach także. Choć wszyscy tu doskonale wiedzą, że zdobienie ciała w ten sposób jest grzechem. Tak naucza Koran.

* * *

Na środek wydzielonej dachem przestrzeni wychodzi mężczyzna. Długie, potargane włosy zakrywają mu połowę twarzy. Spojrzenie nieswojo dzikie, obłędne, zamglone. Styl – trochę jak Morrison, trochę jak modernistyczny dandys. Plus śniada twarz i oczy w kształcie migdałów.

Otwiera książkę i zaczyna czytać. Nie po indonezyjsku, ale w jednym z 360 dialektów, którymi posługują się mieszkańcy tego kraju.

Nie tylko więc dla mnie ten język brzmi obco. To nie ma jednak w tej chwili większego znaczenia. Fale zbitych, nieokreślonych dźwięków odbijają się echem od ścian. Jak orientalny psalm, szamańskie zaklęcie albo mantra. Dziwnie, niepokojąco, trochę nierealnie. Grzmią i rozpływają się w zadymionym powietrzu.

Nie ma tu sztywnego podziału na scenę i audytorium. Ktoś z publiczności przygrywa recytującemu na gamelanie, ktoś inny na gitarze. Improwizują, grają zupełnie niezależnie, ale w niewyjaśniony sposób wszystko do siebie pasuje. Większość ludzi siedzi na podłodze. Część słucha, część zajmuje się czymś zupełnie innym. Jeden gotuje, drugi bazgrze coś na ścianie, trzeci medytuje z cygaretką w ustach. Chilling-chilling. Poezja leci gdzieś w tle.

* * *

- You study di Semarang apa? – pyta chłopak siedzący nieopodal.

Ma może ze 24 lata, ale po stanie uzębienia dałabym mu co najmniej kilka więcej. Wygnieciona koszula, potargane włosy, czarne od brudu paznokcie. Trochę przypomina jednego z tych wędrownych trubadurów, którzy przychodzą do knajp z jaskrawo pomalowanymi twarzami, grają sentymentalne melodyjki na ukulele i czekają aż ktoś z obsługi im zapłaci, żeby mogli pójść dalej. Indonezyjscy punkowcy w ludyczno-festyniarskim wydaniu.

Odpowiadam mu, że miałam studiować sztuki plastyczne, ale z tego, co widzę, mój program jest bardziej zorientowany na język. Patrzy na mnie i przytakuje. To przytakiwanie to typowo jawajska zagrywka – w rzeczywistości nie zrozumiał nawet połowy mojej wypowiedzi. Jednak wcale mu to nie przeszkadza, bo wychwycił to, co miał ochotę wychwycić.

– Art? – pyta i nie czekając na odpowiedź, podaje mi swój szkicownik. – You draw – mówi.

Dyskusja na migi nie ma sensu, więc przyjmuję wyzwanie. Odruchowo zaczynam szkicować profil faceta, który siedzi koło mnie. Kilka minut, kilka kresek, ale jakimś cudem wyszło mi całkiem nieźle: proporcje zachowane, całość kompozycyjnie poprawna. Oddaję zeszyt właścicielowi. On patrzy na mój szkic i milczy przez dłuższą chwilę. Jego mina wskazuje, że nie jest zachwycony.
– Not good? Not baik?– pytam w oczekiwaniu na jakiś komentarz.
– Baik, baik… But not baik… – stwierdza mój rozmówca.
– Here not school. Here you draw from hati – dodaje i przykłada prawą dłoń do serca. Zaraz potem pokazuje mi, żebym zamknęła oczy. Tak też robię. Czuję jak podkłada mi pod ręce szkicownik i ołówek.

– Now you draw – słyszę po chwili – Hati. Freedom.

* * *

W języku indonezyjskim nie ma gramatycznego rozróżnienia czasów. Tak więc na przykład „czekałem/czekam/czekać będę” wyraża się tym samym słowem: „tunggu”. Teraźniejszość swobodnie miesza się z przyszłością i przeszłością.

Może dlatego koguty na Kalisegoro pieją zazwyczaj około drugiej nad ranem. Może dlatego śpi się tu zawsze i wszędzie, kiedy ma się na to ochotę. Na ławce na uczelni, przed sklepem, na podłodze w knajpie czy ganku sąsiada. Może dlatego je się tu obiad na śniadanie, a to, co zostanie z obiadowego śniadania – na obiad właściwy i kolację.

Może dlatego też piszę „siedem godzin później”, a nie pięć, chociaż to tyle faktycznie wynosi różnica czasu lokalnego w Warszawie i Semarangu…

* * *

W międzyczasie minęła północ, tłum w galerii powoli się przerzedza. Oto najwłaściwszy moment, żeby zagrać w domino. Tak jest, w domino. Najbardziej socjalizujący morderca czasu, przy którym nie ma potrzeby prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy. Indonezyjczycy to uwielbiają.

Wciąż gra muzyka. Od czasu do czasu któryś z grających zamieni gitarę na bębny, zrobi sobie przerwę, żeby się posilić albo zdrzemnąć. Wszyscy, którzy jeszcze nie odpadli, śpiewają. Kolejna z najpopularniejszych tu form relaksu. Nieważne czy umie, nieważne czy zna tekst – tutaj śpiewa każdy.

Pospiesznie sięgam więc do półmiska po kolejny kawałek smażonego tofu. Przeżuwanie to w takiej sytuacji jedyna wymówka.

Ciekawy to obraz, jak w ekstatycznym uniesieniu śpiewają hity Marleya, Doorsów – hymny wolności, których słów nie rozumieją. Każdy gra osobno, dla siebie, z różnych kątów pokoju, w nierównym tempie. Z przymrużonymi oczami wpatrzonymi w niebo, w pozycji półleżącej. Ospale i od niechcenia, ale jednocześnie jakby w transie.

Nie wiem jak silnych środków odurzających potrzeba by przeciętnemu „bule”, żeby osiągnąć taki stan. Indonezyjczykom wystarczy mleko kokosowe i djarumy bez filtra.

* * *

Znów noc mnie zaskoczyła, nie zorientowałam się kiedy zaczęło świtać. Wokół jawajskie „dzieci sztuki” na swoim surrealistycznym kacu – śpią na dywanach, pomiędzy eksponatami galerii, ktoś z gitarą w objęciach, ktoś inny z nadgryzionym kawałkiem arbuza w dłoni. Trudno powiedzieć w którym momencie muzyka ucichła i zapadli w sen. A może grają nadal, tylko ja już nie słyszę? Czuję piasek pod powiekami. Niedługo zaczynam zajęcia na drugim końcu miasta. Zerkam przez okno – nasz motor nadal stoi. Po północy pytałam A. kiedy wracamy. Odpowiedziała, że za chwilę. Mieszka w Indonezji już drugi rok – to całkowicie wystarczy, żeby pojęcie chwili straciło jakiekolwiek znaczenie.

Zasypiam po indonezyjsku – zaraz, tuż obok, gdziekolwiek.

* * *

Dwa tygodnie (dwa i pół? trzy?) po tym, jak byłam w Suraukami, udało nam się zgromadzić większą część zamieszkujących Semarang „bule” i pojechać razem na plażę. Wcześniej byliśmy już nad morzem, ale tutaj po raz pierwszy żeńska część naszej grupy zdecydowała się na kąpiel w kostiumach, bez dodatkowych okryć. Oczywiście za chwilę zeszła się cała wioska, żeby usiąść i nas pooglądać. Mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci – siedzieli w skupisku, kilka metrów od nas, podjadali orzeszki i patrzyli. Na grupę wylegujących się na piasku białoskórych naczelnych. Reality show na żywo.

– Nienormalni… – stwierdza P. zirytowany – Już od kilku godzin siedzą tak i się gapią… Mają tu rajskie plaże i morze, a nie potrafią z tego korzystać. Większość z nich nawet nie umie pływać! Reszta nie pływa, bo im islam nie pozwala… A jak już się kąpią, to zawsze w ubraniach… Paranoja.

P. nie kryje swojego niezadowolenia odkąd tu przyjechał. Miały być wakacje życia, a tu same problemy. Nie sposób znaleźć dom z normalnym prysznicem i klimatyzacją. Do tego ten syf w knajpach – nie ma jak jeść, więc schudł już kilkanaście kilo. Przyjechał z dziewczyną i żeby z nią zamieszkać, musi pokazywać fałszywe papiery na dowód, że są małżeństwem.

– Z nimi naprawdę jest coś nie tak… - powtarza P. – Ale za jakieś trzydzieści lat się ogarną. Na pewno. Trzydzieści lat i nawet tutaj będzie normalnie…

To prawda. Za trzydzieści lat nawet tutaj będzie normalnie. Ludzie będą się kąpać w morzu. Kobiety zdejmą hidżaby i zaczną walczyć o swoje prawa. Zakochani nie będą musieli się ukrywać w górach, żeby móc okazać sobie trochę uczucia. Sanepid zamknie wszystkie te syfiaste knajpy z liśćmi palmowymi zamiast talerzy. Powstaną sieci schludnych restauracji. Ktoś uświadomi Indonezyjczykom co to jest grzybica, więc zaczną nosić buty. Inny powie im o amebach, więc zaczną gotować wodę przed spożyciem. Łapówki przestaną się opłacać rządowi, więc wprowadzi wielki program walki z korupcją. Ludzie zaczną przestrzegać prawa. Stworzą strefy dla niepalących. Nie będą wyrzucać śmieci pod siebie – zaczną je zbierać, sortować i powtórnie wykorzystywać. Przestaną się bać panicznie duchów i gniewu Allacha. Zbudują zliberalizowane społeczeństwo obywatelskie. Utlenią włosy i wreszcie zaczną wyglądać jak "bule". Może nawet kotom z powrotem urosną ogony.

Wyobraziłam sobie to wszystko i trochę mi szkoda. Już nawet nie tradycyjnej kultury ludowej czy dziewiczej jawajskiej przyrody – ta ma względne szansę na przeżycie w muzeach, rezerwatach i podręcznikach do antropologii. Ale co zrobią dzieciaki z utopijnego Suraukami?

Bo w końcu nadejdzie moment, kiedy domino przestanie im wystarczyć.

czwartek, 20 września 2012

Dom na Kalisegoro

Zapadał już zmierzch, kiedy Erul zapukał do drzwi kolejnego domostwa. Nie, właściwie nie zapukał, przecież tutaj się nie puka, tutaj się po prostu wchodzi. Weszliśmy więc – ja, Lucia i Erul, nasz przewodnik po jawajskiej prowincji.

Starsza kobieta siedziała na materacu i oglądała telewizję, obok niej spał mały chłopiec. Krągła piękność w połyskującej, liliowej sukni skrzeczała przez głośniki małego telewizora, wykrzywiając twarz z egzaltacją. Staruszka, zaaferowana miłosną pieśnią serialowej gwiazdy, w pierwszej chwili nie zauważyła naszej obecności. Gdy w końcu zorientowała się, że stoimy w drzwiach, zaprosiła nas do środka – z typowym dla Indonezyjczyków serdecznym entuzjazmem. Gdyby miała krzesła, na pewno zaproponowałaby, żebyśmy usiedli, ale w tutejszych domach liczba mebli ograniczona jest do niezbędnego minimum. Stary materac, zegar krzywo spoglądający ze ściany i zakurzony telewizor – to wszystko. Salon i sypialnia zarazem.

* * *

To nie jest bardzo stary dom, ale ściany w głównej izbie są brudne i popękane, a w kątach kołyszą się szare pajęczyny. Umocowane na suficie żarówki migoczą odrobiną światła, wystarczającą, by móc się tu poruszać po zmroku. Do tego absurdalnie różowe, satynowe firanki z falbankami w oknach. Zamiast drzwi między pokojami – kawałek podniszczonej tkaniny, a dalej kuchnia – drewniana dobudówka bez podłogi.

Spojrzałyśmy z Lucią po sobie. Nie trzeba było nic mówić. Od razu wiedziałyśmy, że to tutaj chcemy zamieszkać.

* * *

Wciśnięty pomiędzy drzwi a framugę, świetnie zakonserwowany szkielet jaszczurki to groteskowy symbol tego miejsca. Brakuje mu kilku żeber, ale wciąż trzyma się nieźle. Można przypuszczać, że przyczyną śmierci zwierzęcia było nieumyślne przytrzaśnięcie drzwiami. Nikomu z domowników nie przyszło do głowy, żeby go sprzątnąć, więc tak już tam został i tkwi niewzruszony. Ale niewykluczone też, że zdechł był po prostu ze znużenia. Przysiadł na chwilę w wygodnej pozycji, zastygł i całkowicie zatracił się w czasie. Nawet nie zauważył, kiedy zleciało mu życie. Na Kalisegoro to całkiem prawdopodobne.

* * *

Na początku dom wydawał się nam za duży na dwie osoby. Nie wiadomo co zrobić z przestrzenią, kiedy ma się ze sobą tylko dwa plecaki i torbę. Zaczęłam bezmyślnie rozkładać jakieś drobiazgi na parapecie, żeby wypełnić to miejsce sobą, szybciej je oswoić i dopasować. Nie potrzeba było wiele czasu, żeby wzbudzić tym zainteresowanie sąsiadów. Zaczęli ostrożnie, dyskretnym badaniem z bezpiecznej odległości. Spacerowali pod oknami, ale powstrzymywali się przed ostentacyjnym zaglądaniem do środka. Śmiali się do nas z daleka, machali nam, gdy przechodziłyśmy obok ich ganków, ale rzadko podchodzili bezpośrednio. Aż do momentu, gdy zostawiłyśmy otwarte drzwi. Zinterpretowali to po jawajsku – jako uprzejmą zachętę do odwiedzin.

* * *

Najpierw staruszka przyniosła mały stolik. Później jej zięć – duży stół i dwa krzesła, niedługo potem pojawiły się obrus, dywan i łóżko. Nie mam pojęcia skąd to wzięli, bo przecież sami żyją bez takich udogodnień. Ale przedmioty mnożyły się wokół nas i sukcesywnie wypełniały pustkę, stan tak typowy dla wszystkich początków. Podobnie mnożyli się członkowie rodziny, których wzajemne koligacje jeszcze na długo pozostaną dla mnie zagadką. W ciągu kilku dni wszyscy mieszkańcy okolicy mieli szansę, by zapoznać się z białymi przybyszami, uraczyć ich papają z ogródka albo domowym ciastem kokosowym. Zaczęli zauważać, że nie jesteśmy tylko anonimowymi bule – jak tutaj nazywa się białych – ale różnimy się rysami twarzy, kolorem włosów. Wciąż są to dla nich różnice niewielkie, czasem niewyrażalne w ich języku, ale z każdą chwilą coraz bardziej widoczne.

* * *

Dzieciaki szybko przyswoiły nasze imiona i codziennie po południu przychodzą, żeby zapytać „How are you, Miss Paulina? How are you, Miss Lucia?”. Przynoszą stary podręcznik do angielskiego i próbują z nami rozmawiać. O której Miss Paulina je śniadanie, o której Miss Paulina kładzie się spać, jaki Miss Paulina lubi kolor. Pośród przypadkowych pytań niekiedy padają też całkiem poważne. Ostatnio zapytały jakiego jestem wyznania. Odpowiedź, że katolickiego, początkowo trochę je spłoszyła. Szybko jednak niepokój przerodził się w żywe zainteresowanie. Widać, że bardzo chciałyby wiedzieć o nas jak najwięcej. Jednocześnie te wywiady wydają się być pretekstem – okazją, żeby przyjrzeć się nam z bliska, dotknąć naszej skóry, upewnić się, że nie jesteśmy duchami. Bo, jak powszechnie wiadomo, na Jawie z duchami nie ma żartów.

* * *

Na spotkanie z jawajską czarną magią jeszcze za wcześnie, najpierw trzeba się zmierzyć z tym, co całkiem prozaiczne. Jednak tutaj proces asymilacji przychodzi nadzwyczaj lekko. Codzienne czynności, dalekie od naszych rodzimych przyzwyczajeń, stają się czymś naturalnym zupełnie niepostrzeżenie. Nawet nie orientujesz się, kiedy odruchowo zdejmujesz buty przed wejściem do osiedlowego sklepiku, dostrzegasz wygodę w jedzeniu ryżu palcami, a po podaniu ręki nowopoznanemu człowiekowi przykładasz rękę do piersi. Jazda po wzgórzach i wertepach rozkraczonym angotem – z dwunastoma współpasażerami (w tym jednym na twoich kolanach), żywą kurą w koszyku i chmurą goździkowego dymu nad głową – staje się całkiem komfortowa, kiedy sobie uświadomisz, że równie dobrze mógłbyś iść do miasta piechotą.

* * *

Największym wyzwaniem początkowo wydawał mi się azan o piątej nad ranem. Mieszkamy tuż obok meczetu, więc moment porannego wezwania do modlitwy jest tu jak rozpoczęcie koncertu punkowego pod głośnikami. Z tym że nasz muezin śpiewa gorzej niż większość znanych mi punkowych muzyków. Nie było łatwo. Pierwszej nocy myślałam, że nie wytrzymam tutaj tygodnia. Drugiej – obudziłam się, przeszłam kilka razy po pokoju i ze słuchawkami w uszach poszłam spać dalej. Od trzeciej – przesypiam całą noc bez mrugnięcia okiem. Jak dziecko.

* * *

Tutaj słońce zachodzi momentalnie. Gęsty mrok okrywa niewystygłe jeszcze od upału dachy i ulice. Ludzie powoli zbierają się z ganków, na których spędzili bezczynnie ostatnie kilka godzin swojego życia i chowają się w ciasnych wnętrzach swoich domów. Po wieczornej modlitwie pora na tradycyjny serial – połączenie bollywoodzkiego kolorytu z emocjonalnością brazylijskich oper mydlanych, doprawione nutą fantastyki. Drzwi do domów zostają fizycznie zamknięte. Ale symbolicznie pozostają otwarte przez całą dobę. Do sąsiada można wpaść o każdej porze – żeby się zdrzemnąć, zrobić sobie kolację albo umyć stopy. To tutaj całkowicie naturalne.

* * *

Ciemność zalewa okoliczne pola ryżowe, wzgórza i porastające je zasuszone lasy bananowców. Tylko gdzieniegdzie w wiosce migają jeszcze sznury kolorowych lampek. Takich, jak nasze bożonarodzeniowe. Z tą różnicą, że te na Kalisegoro świecą się zawsze, przez cały rok. Więc jest trochę tak, jakby święta były tutaj codziennie.