Lotnisko w Dżakarcie. Ustawiam się na końcu długiej kolejki obcokrajowców. Czeka mnie jakieś dwadzieścia minut czekania, ale cóż to dla mnie! Przed chwilą wysiadłam z samolotu Singapore Airlines, gdzie przez kilkanaście godzin porcelanowe stewardessy w orientalnych strojach rozpieszczały mnie prawdziwym luksusem – siedem posiłków, wilgotny ręczniczek do otarcia twarzy, osobiste smartTV. Mogę poczekać. Mój optymizm jednak gaśnie, gdy tylko udaje mi się podejść do celnika. Kilka pytań, grzecznościowe small talk łamaną angielszczyzną – tak mi się przynajmniej wydaje. Do czasu.
- Your visa is bad – stwierdza celnik po chwili namysłu. Błąd w danych, brak biletu powrotnego czy stosownego podpisu – nie wiadomo. Konkluzja jest prosta i klarowna: nie przekroczę granicy, póki nie zapłacę „kary”.
- Ile ta kara wynosi? – pytam z rezygnacją.
- 150.
- Dolarów?
- Tak.
- Ale ja nie mam dolarów!
- Może być euro.
- Ile?
- 150.
- Nie mam ze sobą tylu pieniędzy! – krzyczę zdesperowana.
- W takim razie może być 100.
Dyskusja nie ma w tym kontekście żadnego sensu, podobnie jak wisząca obok tabliczka z groźnie krwistym ostrzeżeniem: „Łapówki będą surowo karane”. Mogłabym się potargować, ale nie mam na to najmniejszej ochoty. Wracam więc do strefy i idę na koniec drugiej kolejki. Sytuacja się powtarza. Tym razem jednak ceną wyjściową jest stówka. To ciekawe, że w takich momentach bariera językowa automatycznie zanika, a w miejscu zająknięć i lingwistycznych wysiłków, pojawia się konkret i całkowita płynność wypowiedzi. Indonezyjscy celnicy posługują się angielskim systemem liczbowym z płynnością godną native speakera. Ale ja jestem uparta. Idę dalej. Po niemal dwóch godzinach udaje mi się dotrzeć do trzeciego z kolei okienka. Tu celnik jest małomówny, ale uczciwy i rzeczowy. Uśmiecha się do mnie, mierzy wzrokiem i pyta czy przyleciałam do Indonezji sama. Nie chce pieniędzy. Wystarczy mu mój mail w prywatnym notesiku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz