środa, 10 kwietnia 2013

Notatki z podróży

1

Wołali na nią „Mister”.

Rzadziej „Miss”, co niekoniecznie świadczyło o bardziej zaawansowanej znajomości języka angielskiego, lecz raczej powszechnej w Tym Świecie tendencją do tworzenia skrótów od nazw własnych. Czasem pojawiały się też bardziej wymyślne pseudonimy, takie jak Bule (nigdy nie mogła wyjść z podziwu jak ludzie potrafią być błyskotliwi) czy Belanda (prawdopodobnie dlatego, że było łatwiejsze do wymówienia niż Polandia). Najczęściej jednak wołano na nią Mister, a że przezwisko to było przewrotne, chwytliwe i całkiem nieźle odzwierciedlało jej światopogląd (Mister nigdy o tym głośno nie mówiła, ale w głębi duszy zawsze była zagorzałą zwolenniczką równouprawnienia na płaszczyźnie lingwistycznej), to tak już pozostało.


2

Jest druga połowa stycznia. Na zewnątrz panuje upał nie do zniesienia. W pełnym słońcu nawet wiatr nie przynosi upragnionego uczucia orzeźwienia. Siedzę na zewnętrznym pokładzie promu X Surabaja-Makasar, po ścianach pełzają dziesiątki karaluchów, podłoga lepi się od brudu, wokół leżą puste pudełka po ryżu i niedopałki papierosów. Płynę. Nie mam pojęcia, która jest godzina i jak się później okaże, przez następne półtora miesiąca nigdy nie będę miała co do tego pewności. Wydaje mi się jednak, że siedzę z podkulonymi nogami już całą wieczność, a połowa mojego ciała na dobre zmieniła się w kamień. Trwam bezsilnie w tym skamienieniu – nie mogę zmienić pozycji, bo postanowiłam podzielić się materacem z trzema dżentelmenami, którzy pomogli mi się odnaleźć w chaosie klasy ekonomicznej. To oni przez najbliższą dobę będą mi towarzyszami podróży, nauczycielami życia i troskliwym wujostwem.

Oto oni: młody szpieg armii papuaskiej po przejściach, jawajski bibliotekarz z Bobem Marleyem na koszulce i pełen wigoru emerytowany budowlaniec z Makassaru. Oto ja: biała blondkrólewna w prowizorycznie sklejonych taśmą gumowych pantofelkach. Siedzimy razem, złączeni braterstwem potu, palimy jednego djaruma na spółkę i szukamy sensu tej chwili gdzieś ponad linią horyzontu. Wyglądamy razem jak jakaś żałosna karykatura Fantastycznej Czwórki, Drużyna A ulicznego kabaretu, sponiewierana Dorotka i jej zblazowany team, którzy zgubili się po drodze do krainy Oz i odechciało im się iść dalej. Słońce i poziom zmęczenia wspólnie sięgają zenitu, nierozłączni, bezwzględni i niepokonani. Poziom abstrakcji powoli ich dogania, istota rzeczy rozpływa się na szafirowym odbiciu morza w niebie, szydzi z nas zniekształconych, wklejonych bezładnie w taflę fatamorganicznej spiekoty.

Płynę. Jest mi brudno, jest bezpłciowo, jest mi błogo. Odliczam sekundy, kiedy wreszcie stary głośnik zaskrzeczy azanem, i ludzie zbiorą się do modlitwy, tłum się na chwilę przerzedzi i w końcu będę mogła nabrać do płuc odpowiednią ilość powietrza, która będzie musiała mi wystarczyć na następne kilkanaście godzin wymuszonej międzycielesnej zażyłości. Po modlitwie już tylko chwil kilka do posiłku, plus jakaś godzina stania w milczeniu w kolejce, żeby wreszcie dostać ten upragniony kawałek plastiku z kulką suchego ryżu i czegoś, co można byłoby nazwać wczorajszą rybą, ale nikt nie jest pewien co do istoty tego bytu naprawdę.

Więc stać będę w kolejce całą wieczność i w wieczności się utwierdzać, i przeklinać siebie będę, i przeklinać innych będę, nękana polifonizującym się w kurzu pytaniem, dlaczego-nie-zdecydowałam-się-na-samolot-dlaczego-nie-zdecydowałam-się-na-samolot, i wiem, że przeklinać siebie będę już za każdym razem, kiedy wsiądę na pokład kolejnego promu X, nienawidzić będę tego syfu, nienawidzić będę tego tłumu, nienawidzić będę tego ścisku, nienawidzić siebie lepkiej, zgniecionej, cuchnącej i wykołysanej z mózgu, i wiem też, że nawet w największym poczuciu do siebie nienawiści, nigdy nie zdecyduję się na samolot, bo mam pewność, że ten karnawałowy syf to jedno z najbardziej niezwykłych zjawisk, jakie Ten Świat w bólu zrodził.

A gdy już przecisnąwszy się między spoconymi ciałami na zewnętrzny pokład, na powrót wrosnę się w swoje ulubione miejsce pod ścianą – oderwę palcami niewielki kawałek od białej, sklejonej papki, delikatnie włożę do ust i przeżuwać go będę powoli, z namaszczeniem, rozkoszować się będę każdym kęsem.


3

– Mario – mówił tak do mnie, bo stwierdził, że imię to jest znacznie bardziej odpowiednie, jako że pochodzi od Najświętszej Panny – Długo nad tym myślałem (rzeczywiście, przez ostatnie czterdzieści minut nie odzywał się wcale, a jego twarz wyrażała największe skupienie) – I chyba już wiem. Zawsze podążałem za głosem Jedynego Boga i teraz też za nim podążam. Nie jestem głupcem, wiem jak jest. Moja skóra jest czarna jak węgiel, twoja – biała jak śnieg, którego właściwie nigdy nie widziałem. Mieszkamy na dwóch przeciwległych krańcach świata, różnią nas codzienne przyzwyczajenia i reakcja na upał. Ale obydwoje jesteśmy dziećmi tego samego Jezusa Chrystusa, a że zawsze chciałem mieć kobietę o oczach tak jasnych jak twoje, to czuję, że nasze spotkanie było nieprzypadkowe. Zostało już tylko kilka godzin podróży, dlatego, choć wiem, że okoliczności są zupełnie niewspółmierne do wagi sytuacji, muszę cię o to zapytać… Mario… – głos jego zadrżał, wyciągnął dłoń w moją stronę, ale za chwilę cofnął ją, słusznie uznając, że dotyk to w tej sytuacji zbyt odważne posunięcie. Chrząknął nerwowo, a potem spojrzał mi głęboko w oczy i zapytał: – Czy wyjdziesz za mnie?

Bułka, którą akurat przełykałam, utkwiła mi w gardle. Co prawda zamiast nieśmiertelnego „Someone Like You” Adele w tle słychać było pijaną jawajską przyśpiewkę bezdomnego wirtuoza ukulele – ale ja i tak byłam szczerze wzruszona. Nie znam tego języka na tyle, by zrozumieć wszystko, a między wersami być może pozwoliłam sobie na drobne zniekształcenie lub subtelną koloryzację. Ale to bez znaczenia. Bo nie mam wątpliwości, że były to najpiękniejsze oświadczyny po trzech godzinach znajomości, jakie w życiu słyszałam. A przynajmniej jedne z lepszych, które usłyszałam podczas podróży indonezyjskimi środkami transportu publicznego.


4

– Podróżnik musi być antropologiem – mówił pewien Holender, którego Mister spotkała na Sulawesi, od trzech lat podróżujący po Azji Południowo-Wschodniej – Dobry antropolog powinien przyjąć otwartą i neutralną postawę wobec wszystkiego, co obserwuje. Żeby zrozumieć świat i wzbogacić samego siebie trzeba wyzbyć się wszelkich sądów i uprzedzeń. Największa nauka zasadza się na relatywizmie. Doświadczenie podróży musi być czyste, nie można oceniać obserwowanych zjawisk z perspektywy własnych kategorii pojęciowych. Ludzie na świecie są bardzo różni, reprezentują różne poglądy – odmienne od tych, które my znamy, co nie znaczy, że są lepsze lub gorsze. Są takie, jakie są, i takimi powinniśmy je przyjąć…

Mister jest dobrym antropologiem. Flirtowała z indonezyjskim neonazistą, który przekonywał ją, że Hitler zmarł na Jawie, i była pod wrażeniem jak biała koszulka ze swastyką pięknie komponuje się z brunatnym kolorem jego skóry. W loży dla vipów nocnego klubu piła Jacka Danielsa z człowiekiem, który dokonywał oszustw podatkowych na kilkanaście tysięcy dolarów rocznie, a głowę miał niezłomną jak skała. Robiła zakupy z borneańskimi transseksualistami, deklarującymi się jako gorliwi wyznawcy islamu, jednak do tej pory nie wie, do której części meczetu wchodzą, by odprawić modlitwę. W obskurnym warungu rozmawiała o pogodzie z mężczyzną, który podczas konfliktu w Sampit być może zamordował za pomocą maczety swojego sąsiada, być może nawet kilku sąsiadów, obojętnie patrzył na zastygłe spojrzenie odciętej od korpusu głowy i rękawem wycierał ostrze z jeszcze ciepłej krwi, a na obiad jadł ryż smażony z wołowiną w słodkim sosie sojowym.

Mister reprezentuje postawę w jej ulubionym języku zwaną open-minded. Ludzie lubią Mister. Bo Mister jest fajna. Mister jest otwarta. Mister jest ekstremalna. Dia cantik, dia sendiri, dia berani. Mister jest Cross the Border Girl. Mister przekracza granice i już przestała liczyć pieczątki w paszporcie. Mister notuje tylko fakty i bezczynnie patrzy jak przeradzają się one w wielką mitologię, której Ona największym herosem się staje. Mister poszukuje siebie i coraz bardziej od siebie się oddala, poznaje siebie i coraz bardziej siebie nie poznaje, stara się zrozumieć Świat i coraz bardziej w Tym Świecie się gubi, podczas gdy Tamten wciąż trwa gdzieś tam daleko, daleko, jakkolwiek by nie był w tym momencie nierealny.

– Aduuh, Mister… – wzdychają – Co z ciebie, dziecino, wyrośnie?


5

Stephanie poznałam w Makasarze. Pamiętam moment, gdy przekroczyłam próg jasnego salonu i zanurzyłam się po kolana w mętnej wodzie. Było to tuż po wielkich opadach na południowym Sulawesi, połowa miasta tonęła w powodzi. Stephanie opierała się o parapet, nabierała wodę do plastikowego wiadra i wylewała ją za okno.

Na stojących pod ścianą regałach, nadgniłych, przesiąkniętych wilgocią, wciąż stały drogie porcelanowe miski i ramki ze zdjęciami rodzinnymi. Pokój oddychał stęchlizną i dochodzącym z kuchni zapachem spalonego oleju – leniwy, rozlazły, wciąż nieuleczony z popowodziowego kaca. Na powierzchni dryfowały różne drobiazgi: kawałek framugi, noga od krzesła, zniszczone okładki kolorowych magazynów o architekturze. Unosiły się na wodzie beztrosko, jakby nie było w tej pozycji nic niezwykłego, jak gdyby nigdy nic, tak jakby właśnie to unoszenie się na wodzie było ich właściwym, nie podlegającym żadnym wątpliwościom przeznaczeniem.

Kiedyś dom wyglądał podobno zupełnie jak te z magazynu – jasny, przytulny, zadbany, utrzymany w stylu indonezyjskiej kasty średniej. Ojciec Nasiruna był dumny, bo nikt w okolicy takiego nie miał. Ale ten obrazek najwyraźniej za bardzo odznaczał się na tle makasarskiego chaosu, gryzł się z barwami śmietnisk na zapleczach, artystycznie poharataną ulicą i ponurym kłębowiskiem smogu pod niebem. Więc miasto szybko zadbało o to, żeby go do siebie dopasować. Przy pierwszym deszczu woda zaczęła wciskać się do jego wnętrza wszystkimi możliwymi otworami – najpierw nieśmiało wpływała przez drobne szpary w piwnicy, by następnie rozszerzyć swoją ekspansję na garaż, a w końcu zająć cały parter. I za każdym razem było coraz gorzej. Ojciec Nasiruna wielokrotnie próbował to naprawiać, ale żadne remonty nie przynosiły skutków. Nasirun od początku miał przeczucie, że to nie ma sensu, że lepiej wrócić do starego domu, a ten sprzedać. Ale ojciec nie chciał o tym słyszeć – gdy tylko zbliżała się pora deszczowa, desperacko zatykał luki w szybach kitem, układał szmaty pod drzwiami, budował przed płotem nasypy. Bezskutecznie. Wraz z nadejściem opadów rzeka znów bezczelnie wpraszała się do środka, wilgoć wgryzała się w tynk, a deszcz szukał najmniejszego otworu w suficie, żeby dać znać o swojej obecności.

Pewnego poranka, po jednej z większych ulew, Nasirun zszedł do kuchni i ujrzał ojca siedzącego na stole, z wędką w dłoniach. Mężczyzna miał podkrążone oczy, z twarzy biło skrajne zmęczenie i rezygnacja. Kiedy zobaczył syna wchodzącego ze schodów do wody, gwałtownie odwrócił się w jego stronę i przyłożył palec do ust. – Ciszej! – wyszeptał – Bo je wystraszysz…
W tym momencie Nasirun zrozumiał, że nadszedł czas, by wziąć sprawę w swoje ręce. Nakazał rodzinie wrócić do dawnego mieszkania i zadeklarował, że nowym domem zaopiekuje się sam.

Nie cierpiał jednak samotności zbyt długo, bo zaraz pojawiła się Stephanie. Dziesięć lat od niego starsza, ale wciąż młoda duchem, kreatywna, wesoła, pełna energii. Weszła do zniszczonego powodzią salonu i postanowiła zrobić w nim porządek. A przy okazji wniosła do schorowanej przestrzeni duszę, której wcześniej nigdy tu nie było.

Układ wyklarował się sam – on daje jej miejsce do spania i wykłada reguły rządzące Tym Światem, ona jest mu namiastką Europy, o której on zawsze marzył, a która dla ludzi z Tego Świata jest nieosiągalna. Żyją trochę jak rodzeństwo, trochę jak stare małżeństwo, trochę jak wspólnicy – i tak jest im dobrze. On nauczył ją dodawać chilli do każdej potrawy, ona przekonała rodzinę i sąsiadów, że dwie niezwiązane ślubem osoby przeciwnej płci mogą żyć pod jednym dachem bez mitycznego demona. A jeśli nawet kiedyś taki demon ich nawiedzi, to ona już się z nim rozprawi. Uwierzyli.

Zjawiła się tu znikąd, tak jak miała w zwyczaju się zjawiać w różnych przypadkowych miejscach na świecie. Przyniosła ze sobą niewielki, mocno sfatygowany plecak, uśmiech na pokrytej lekkimi zmarszczkami twarzy i masę historii o miejscach, które Nasirun znał jedynie ze szkolnych podręczników od geografii. Miała zostać na cztery dni. Nawet nie spostrzegła kiedy minęły cztery miesiące.


6

Droga między Palopo a Rantepao nad ranem jest prawie zawsze pusta. Wije się krętą wstęgą między zielonymi grzbietami wzgórz, najpierw powolnie, lekkimi zakrętami biegnie przez wioski otulone gęstą dżunglą, by potem nagle, tuż za rogiem, groźnie zawisnąć nad przepaścią, drastycznie wyciętą w bryle lądu. Raz po raz nieśmiało skłania się ku wioskom ukrytym w cieniach dolin, a zaraz potem odważnie wznosi w górę, by wykąpać się w ospałej bieli porannych mgieł. Droga między Palopo a Rantepao swoim bajecznym romantyzmem nęci, żeby dać się jej ponieść, zapomnieć na moment o istnieniu wielkich miast, normie interpunkcyjnej i rozsądku, kusi, żeby popłynąć z jej prądem i zapomnieć się w jej nurcie…

I wielu rzeczywiście poddaje się jej kuszeniom. Trudno się więc dziwić, że to właśnie zjazd na drogę między Palopo a Rantepao jest doskonałą bazą dla lokalnej drogówki.

Zatrzymali Mister w drodze powrotnej, zdążyła tylko wyjechać z miasta i leciutko się w drodze zadurzyć. Można by przypuszczać, że zatrzymali ją ze względu na to leciutkie zadurzenie właśnie, ale w rzeczywistości powód był znacznie bardziej banalny: była bule na motorze, a zgodnie z niepisanym tu prawem – bule na motorze, jeśli tylko nie przemknie niezauważony, bezwzględnie zatrzymanym zostać musi.

– Where you from, Mister? – zapytał pierwszy.
– From Poland – odpowiedziała z najbardziej cukierkowym uśmiechem, na jaki stać było jej mięśnie mimiczne, po czym w myślach odetchnęła z ulgą, że udało jej się zachować trzeźwy umysł i nie rzuciła odruchowo, że z Kalisegoro.
Nie wiedziała jednak, że przyjmując gębę słodkiej idiotki, słodką idiotką staje się w istocie, i z każdym kolejnym zadawanym przez nich pytaniem pogrąża się w coraz większej beznadziei. A zdążyła tylko powiedzieć jak ma na imię, dokąd jedzie i że absolutnie-nic-nie-rozumie-po-indonezyjsku. Wystarczyło. O tym, że ma kłopoty, zaczęła się orientować dopiero, kiedy poprosił ją o dokumenty. To zbiło ją z tropu. Takiej prośby nie przewidziała nawet w najgorszym scenariuszu. Była tak oczywista i konkretna, że zupełnie nie do pomyślenia w Tym Świecie. Tu rzeczy oczywiste i konkretne przecież prawie nigdy się nie zdarzają!

Dokumenty – to znaczy co? Paszport, który zostawiła na Jawie, nieaktualne prawo jazdy na którym widniało imię i nazwisko jej współlokatorki ze Słowacji czy może rachunek za wypożyczenie motoru, na którym kobieta z wypożyczalni w roztargnieniu zamiast nazwiska wpisała jej drugie imię?

Żeby pogrążyć się jeszcze bardziej, zaczęła Mister improwizować. Oto nagle Polandia stała się jedną z dawnych czechosłowackich prowincji, a właściwie to jej rodzinną wioską, z której emigrowała, gdy miała lat naście, do Bratysławy, bo tam czekało ją lepsze życie; oto imię jej, jedno z licznych, a konkretnie to, którym się zwykle przedstawia, przeistoczyło się nagle w żartobliwe zdrobnienie dla przyjaciół, z porywami do przewrotnego pseudonimu artystycznego… Nieprawdopodobna geneza nieistniejącej ojczyzny kreowała się sama, brednie się nawarstwiały, lawirując pomiędzy fizyczną niemożliwością, geograficznym absurdem a historycznym skandalem, a Mister coraz głębiej grzęzła w gębie spanikowanej blondynki, podczas gdy oni przekładali dokumenty z rąk do rąk, patrzyli w nie i nic nie widzieli, śmiali się tylko głośno z jej bezradności, i z całego tego monologu rozumieli zapewne tylko jej poniżenie, gdy deformowała się tak żałośnie z jednej formy do drugiej, a w duszy treści modliła się, żeby tylko nie zapytali ją o papieża, Lewandowskiego albo Wałęsę, i już nie wiedziała czy tym sposobem bardziej zaplątuje się w wątkach czy we własnych włosach, którymi bawiła się nerwowo, bo kiedyś gdzieś przeczytała, że to bardzo kokieteryjne.

I gdy już prawda miała wyjść na jaw, jedna cienka strona dzieliła ją od światła dziennego, gdy już za ułamek sekundy odkryć miała Mister swoją prawdziwą tożsamość przed nimi, przed czytelnikiem, a – co gorsze – przed samą sobą, nagle olśniło ją i desperacko chwytając się ostatniej deski ratunku, wykrzyknęła: „Foto...! Foto...!”, a echo jej słów odbijało się od ścian otaczających ją wzgórz.

Zadziałało. Trzy krótkie indywidualne sesyjki panów policjantów z uśmiechniętą blond celebrytką w tle i skończyło się pouczeniem. Na pożegnanie przyjacielski uścisk dłoni i klasyczne „hati hati di jalan”. Nic więcej.

Drżącymi dłońmi schowała więc Mister dokumenty w najciemniejszych czeluściach swojej torby, wsiadła na motor i ruszyła przed siebie. A w drodze znowu mijała ociężałe góry i uśpione doliny. A w drodze usprawiedliwiała się naiwnie sama przed sobą, że niełatwo jest określić kim się jest, gdy przebywa się w świecie, gdzie najgorliwsi chrześcijanie konserwują ciała swoich zmarłych krewnych w formalinie i trzymają je w salonie, rozmawiają z nimi przy kawie i grzebią dopiero wówczas, gdy uda im się zebrać odpowiednią ilość bawołów do złożenia w ofierze.

Tak. Naprawdę niełatwo określić kim się jest, gdy przebywa się w takim świecie.


7

Na tle historii, które można usłyszeć od białych mieszkających w Indonezji, geneza podróży Stephanie jest dość typowa.

Kiedyś miała wszystko – dobrą pracę, mieszkanie w centrum Belfastu, narzeczonego, psa i raz w roku dwutygodniowe wczasy nad morzem. Żyła tak, jak żyć powinna, tak jak żyje większość ludzi z jej otoczenia, i chyba była szczęśliwa. Gdy doszło do zerwania zaręczyn, zgodnie z zapisanym jej przez rodzinę i znajomych scenariuszem, powinna była popaść w depresję. Ale ona pokusiła się o bardziej przewrotne zakończenie. Zamiast użalać się nad sobą, uznała to za dobry moment na realizację marzenia z dzieciństwa. Obrała cel i szybko przeszła do działania: przejęła pracę znajomej, która poszła na macierzyński, nocami robiła tłumaczenia, a w weekendy sprzątała w ogrodach sąsiadów. Ludzie patrzyli na nią jak na wariatkę, ale ją i tak niewiele to obchodziło, bo przez brak snu była niezdolna do przejmowania się czymkolwiek. Jednak nie poddawała się, bo wiedziała do czego zmierza. Po sześciu miesiącach wzięła odprawę, spakowała całe swoje życie w cztery kartonowe pudła, najbardziej niezbędne rzeczy skumulowała w jednym plecaku, oddała psa siostrze, zadzwoniła do matki i powiedziała: „Wyjeżdżam w podróż dookoła świata, nie wiem kiedy wrócę”.

Po sześćdzięsieciu czterech godzinach stała na lotnisku w Zanzibarze i po raz pierwszy w życiu płakała ze szczęścia. Od tego momentu minęło pięć lat.


8

Minęły dwa tygodnie odkąd poległam w krwawej bitwie z drogą asfaltową na środkowym Sulawesi. Moja prawa noga nadal była spuchnięta, a rany wciąż piekły i ropiały. Coraz częściej docierające do mnie od znajomych komentarze, że na oddziałach chorób tropikalnych jest całkiem niezłe żarcie, wcale nie dodawały mi otuchy. Byłam już wtedy na Kalimantanie, płynęłam longboatem w górę rzeki Mahakam i po raz pierwszy poważnie rozważałam wcześniejszy powrót do domu.

Dolny pokład mienił się kolorami – świeże ryby w plastikowych torbach, ogromne worki z ziarnami ryżu, klatki z królikami i kosze pełne niezidentyfikowanej żywności, a pomiędzy nimi niedbale wciśnięte ciała pasażerów szukające namiastki komfortu w najbardziej wymyślnych pozycjach. Ja leżałam gdzieś na uboczu, pośród kartonów i zwojów tkanin, patrzyłam bezmyślnie na swoje brudne ubranie i po raz kolejny zastanawiałam się co ja tu właściwie robię.

Nie byłam jedynym bule na łodzi. W warungu pokładowym spotkałam Australijczyka, który płynął do Tewah. Bardzo ucieszył się na mój widok, bo – jak później tłumaczył – długo już nie miał okazji, żeby porozmawiać z białym człowiekiem. Miał dwóch lokalnych przewodników, naprawdę dobry aparat i przemyślaną koncepcję survivalowej wyprawy. Przez pierwszy tydzień miał mieszkać z rodziną Dajaków w zabytkowym rumah betang, zgłębiać wiedzę na temat tradycyjnych narzędzi i medycyny naturalnej, a następnie czekała go kilkudniowa wyprawa w głąb dżungli na polowanie. Przedzieranie się przez chaszcze z maczetą w dłoni, spanie w szałasie, tropienie zwierzyny, te sprawy.

Przez ponad godzinę z dziecięcym entuzjazmem opowiadał mi o swoich planach, by w końcu zorientować się, że od początku naszej „rozmowy” nie odezwałam się ani słowem. Uznał więc za stosowne, żeby zadać grzecznościowe pytanie o cel mojej wyprawy. Ale ja w odpowiedzi mogłam tylko wzruszyć ramionami. Nie chciałam być nieuprzejma – po prostu zapomniałam, jak nazywa się wioska, w której mam wysiąść, kiedy tylko ktoś z załogi powie, że to już tu. Nie wiedziałam co tam jest, ani co tam będę robić. Uznawałam natomiast za wysoce prawdopodobne, że nie ma tam nic ciekawego i że ja nic konkretnego tam robić nie będę. Ale w moim odczuciu nie stanowiło to żadnego problemu. Obruszył się, kiedy to usłyszał, i najwyraźniej uznał rozmowę za skończoną, bo stwierdził, że musi się zdrzemnąć i zapytał czy idę na górny pokład. Powiedziałam, że nie, bo zapłaciłam za miejsce na dolnym. To całkowicie wyprowadziło go z równowagi.

– Szkoda ci dwóch dolców na normalny materac?! – zapytał mocno zirytowany. Znów wzruszyłam ramionami. Nie zrobiłam tego złośliwie – naprawdę nie miałam pojęcia, czy szkoda mi tych cholernych dwóch dolców czy nie szkoda, bo ani przez chwilę się nad tym nie zastanawiałam. Spojrzał na mnie z największą pogardą, jaką tylko australijski globtroter może żywić do polskiej stypendystki, fuknął coś pod nosem, odwrócił się na pięcie i poszedł na górę. Więcej nie rozmawialiśmy.

Leżałam więc na ceracie, na tym gorszym dolnym pokładzie i zastanawiałam się czy posiadanie materaca rzeczywiście wpłynęłoby znacząco na moje samopoczucie. Zastanawiałam się czy to, że znowu wybrałam opcję ekonomi, wynika tylko z bezmyślności, czy też jest wynikiem skrajnego skąpstwa, chłopomanii lub obsesyjnego pragnienia bycia ekstremalnym, bo bycie ekstremalnym jest trendy. Australijczyk był śmieszny ze swoim idealnie zaplanowanym Prawdziwym Survivalem w Pakiecie, ale ja wcale nie byłam lepsza. Po raz kolejny siedziałam pośród tych ludzi i byłam w swojej białej skórze zupełnie oderwana od kontekstu. Wiedziałam, że nigdy nie będę ani Indonezyjczykiem, ani Indianą Jonesem, ani Malinowskim, a już na pewno nie Valentino Rossim, jak złośliwie nazwali mnie chłopcy z serwisu motorowego, kiedy opowiedziałam im o swoim wypadku. Więc jaki to wszystko miało sens? Spojrzałam na nogę – rany wyglądały paskudnie. Nagle dotarło do mnie, że to, co robię, jest absurdalne i trochę idiotyczne. W jednej chwili doszłam do wniosku, że nadszedł czas, żeby skończyć tę dziecinną zabawę i wrócić do rzeczywistości.

Wtedy podeszła do mnie ta staruszka. Spotkałam ją na samym początku w porcie, pomogłam jej wnieść bagaż na łódkę. Moją uwagę zwróciły tradycyjne tatuaże okalające jej nadgarstki i stopy. Duże otwory w uszach ozdobione kolczykami świadczyły o tym, że należała do tego pokolenia Dajaków, dla którego długie uszy były wyznacznikiem najczystszego piękna. Strój jej był jednak zupełnie zwyczajny, nie różnił się od ubrań noszonych przez starsze kobiety na Zachodzie – miała na sobie prostą, szarą spódnicę do kostek, skromną koszulę z podwiniętymi rękawami i okulary w cienkich oprawkach. Siedziałyśmy obok siebie już od kilku godzin, ale nie rozmawiałyśmy wcale. Ani ja nie czułam potrzeby wdawania się w uprzejmy dialog o niczym, ani ona, jak sądzę, nie miała na to specjalnej ochoty. Nasza interakcja ograniczała się do wymiany spojrzen i kilku uśmiechów. Łączyło nas jedynie kilka godzin dzielenia tej samej ceraty na dolnym pokładzie.

Podeszła do mnie i uklęknęła. Zaskoczyło mnie to – odruchowo podwinęłam kolana i chciałam się podnieść, ale ona zdecydowanym ruchem ręki nakazała mi pozostać w pozycji półleżącej. Wskazała dłonią na moje skaleczenia: – Nie jest dobrze – powiedziała.

Z tej odległości mogłam przypatrzyć się jej bliżej. Wtedy dopiero zauważyłam gęstą plątaninę zmarszczek na jej twarzy, kości prześwitujące przez delikatną skórę i wysuszone, zapadłe policzki. Musiała być bardzo stara. Jej ręce drżały, a gdy mówiła, niemal wcale nie wydawała z siebie dźwięków. A jednak oczy jej, okalane niebieskimi obwódkami, promieniowały energią, którą rzadko można zauważyć u ludzi w jej wieku. Należała przy tym do tych niezwykłych kobiet, którym żadne znamiona mijającego czasu nie odbierają naturalnego dostojeństwa.

Miała ze sobą słoik wypełniony gęstą maścią w miodowym kolorze, zmieszaną z jakimś zielonkawym proszkiem – skruszonymi drobinkami zasuszonych ziół albo liści. Otworzyła go i nabrała odrobinę maści na palce. Potem ujęła dłonią moją stopę i powoli zaczęła smarować – w środku i wewnątrz rany. Delikatnie zataczała palcem kręgi wokół chorego miejsca, rysowała na mojej skórze ścieżkę od miejsca skaleczenia aż po koniuszki palców, by wyciągnąć niewidzialne schorzenie z wnętrza ciała. Patrzyłam na jej starą, pociętą rysami doświadczenia twarz – i widziałam w niej twarz skupioną i poważną, pełną mądrości i wiedzy znanej tylko nielicznym. Szeptała coś bezgłośnie, wzrok miała utkwiony cały czas w jednym punkcie gdzieś ponad moją głową. Dłoń jej nie drżała już wcale, z kaligraficzną precyzją wypisywała na skażonym miejscu zaklęcia, które miały mnie uzdrowić.

Milczałam i, podobnie jak wszyscy siedzący wokół podróżni, w milczeniu patrzyłam na ten rytuał, jakby odbywał się zupełnie poza mną. Ale on odbywał się na mnie i we mnie. Nie wiem ile czasu to trwało, nie pamiętam czy czułam ból. Ale mogłabym przysiąc, że na koniec powiedziała: „Teraz możesz już jechać dalej”.

Potem łódź podbiła do portu i nagle cały pokład wypełnił się straganem. Chciałam jej podziękować, ale zniknęła gdzieś w chaotycznym tłumie przekrzykujących się kupców. W jednej chwili całą przestrzeń przede mną zasłoniły soczyste kolory i zapachy owoców, tofu, imbirowej kawy i smażonych warzyw – wszystkie barwnie reklamowane i skłonne do błyskawicznych negocjacji. Chłopcy z załogi pospiesznie opróżniali pokład z kartonowych pudeł, by za chwilę wypełnić puste miejsca nowymi, niesfatygowanymi jeszcze wielogodzinnym rejsem, niezmęczonymi ściskiem i monotonią przybrzeżnego krajobrazu. W całym tym chaosie ciała podróżnych pozostawały niezmiennie ciężkie, przez moment tylko mieszały ich kształty i konfiguracje. Łódź już odbijała od portu, metr już co najmniej dzielił ją od brzegu, ale rotacja trwała nadal, wciąż słychać było głośne okrzyki sprzedawców, którzy w ostatniej chwili przeskakiwali na drewniany pomost, żywo przeklinając na pożegnanie sterującego łodzią za to, że śmiał przeszkodzić im w pracy.

Powszechne ożywienie, wesoła atmosfera bazarowego nieładu, pospiesznych transakcji i przemieszania podróżnych trwały zaledwie kilka minut. Gdy tylko łódź oddaliła się od brzegu, wszystko wróciło do normalnego stanu leniwego rozbicia, powolnego sunięcia, mozolnie ciągnącej się ciszy, która wraz z mgłą unosiła się nad pokładem. Za chwilę pasażerowie z powrotem zastygli na plastikowych ceratach, ukryci pod sarongami przed surowym chłodem nadchodzącej nocy. Warkot silnika począł ich usypiać, uspokajać myśli, kontury czasu rozpłynęły się w powolnym nurcie mętnej rzeki, zsyłającym na podróżnych sny pełne najdziwniejszych symboli, tajemniczych kształtów, sny znaczące i na wskroś mistyczne, bo zrodzone na mistycznej wyspie.

Ja też zasnęłam i sen miałam bardzo dziwny, o wróblach lecących na zimę do ciepłych krajów. A gdy obudziłam się następnego dnia, rany były już zasklepione.

Zostałam uzdrowiona.

Od tej pory długo już nie myślałam o powrocie do rzeczywistości.


9

Siedzimy ze Stephanie na przemokniętej kanapie w salonie, jest druga w nocy, a my jemy nasi goreng i pijemy mleko kokosowe z butelki. Od kilku godzin z zafascynowaniem słucham jej barwnych anegdot o wolontariacie w indyjskim lesie, spaniu w kenijskich slumsach i podróżowaniu rowerem po Sri Lance.

Pytam jej czy nie jest już zmęczona. Odpowiada ze śmiechem, że nie, bo pije dużo kawy. Pytam więc czy nie jest zmęczona tak ogólnie, czy nie ma poczucia uciekającego czasu, czy naprawdę nie czuje się za stara na taką farsę, czy nie ma wrażenia, że jej historia jest piękna, tragiczna i trochę żałosna zarazem.

Jej twarz po raz pierwszy poważnieje. Milczy przez dłuższą chwilę. Potem patrzy przed siebie i mówi: – Czasem mam dosyć upału...

Potem szybko zmienia temat. Mówi, że planują otworzyć z Nasirunem wakacyjny kurs angielskiego. Bo ona potrzebuje pieniędzy, a on – pomocy native speakera.

– Jak już wszystko wyschnie, w tym pokoju będą odbywały się zajęcia dla dzieciaków. Nie będziemy kupować krzeseł i biurek. Wystarczą te dwie sofy, dzieciaki mogą siedzieć na dywanie. Trzeba też kupić tablicę… A tam w rogu postawimy regał. Przemalujemy go na jakiś jasny kolor, żeby wprowadzić tu trochę życia… Kiedyś można by też zmienić zasłony, bo te są paskudne. Zupełnie tu nie pasują…

Słucham jej i czytam między wersami, że czasem ma dosyć czegoś więcej niż upału. Czasem ma dosyć wszystkiego – pożegnań, chwilowych miłości, zaklejania pustki szybkoschnącą materią nowych doświadczeń. Wtedy zatrzymuje się na dłużej. Zadomawia się. Przestaje robić zdjęcia i zwiedzać okolice. Zasyła materac pościelą, stawia na regałach różne drobiazgi. Zagląda do okolicznej księgarni i kupuje nową książkę.

Czasem wydaje się jej, że jest jej tak dobrze, że zostanie na zawsze. Że nie obudzi się jak zwykle pewnej nocy z obsesyjnym pragnieniem ucieczki. Nie zerwie się z łóżka i nie zacznie pospiesznie pakować swoich rzeczy. Nie będzie musiała przełykać łez przy rozstaniu i po raz kolejny obiecywać, że „jeszcze się zobaczymy”, chociaż doskonale wie, że to nieprawda. Albo że w ostatniej chwili wysiądzie z autobusu i powie: „Przepraszam, nie wiem co mi strzeliło do głowy”, wróci do domu, wstawi wodę na herbatę i będzie mogła spokojnie się zestarzeć.

Tak, kiedyś na pewno wróci do domu. Ale jeszcze nie teraz. Nie dlatego, że nie chce czy nie może. Ale dlatego, że jeszcze go nie znalazła.


10

Miała Mister jechać do Tumbang Korik stopem. Ale nie zdążyła. Usiadła w pierwszym lepszym warungu, żeby odpocząć trochę od odpoczywania, zamówiła mrożoną herbatę za 1500 IDR i siedziała tak przez moment, może kilka, z porywami do kilkunastu. W każdym razie wystarczająco długo, by miejscowi poczuli się odpowiedzialni za jej dalsze losy, żeby zaczęli traktować ją jak swoją – córkę, siostrę, żonę, Bóg wie kogo jeszcze. Wystarczająco długo, żeby swoją uprzejmością zabili w niej ambicję heroicznego odkrywcy, nieulękłego poszukiwacza przygód, i sprowadzili do formy przerzucanej z rąk do rąk paczki oznaczonej priorytetem. Nieco zagubionej, bez adresu zwrotnego, ale wciąż zdolnej słuchać nawet najbardziej banalnych opowieści.

Zanim się obejrzała, warung zniknął w oddali, a ona siedziała już w małym samochodzie towarowym raczona historią rodziny krępego jegomościa z wąsem, który posiada tyle dzieci, że nie ma tygodnia, w którym nie musiałby uczestniczyć w jakimś weselu.

Tak było za każdym razem. Kawałek na pace samochodu, kawałek motocyklem, trochę autobusem. A kiedy skończyła się droga – łódką. Kawałek po kawałku budowała subiektywny obraz Tego Świata, sklejała go niezgrabnie ze skrawków znalezionych w przypadkowych miejscach odpoczynku i środkach lokomocji, ubarwiając go od czasu do czasu jakimś wyraźniejszym przymiotnikiem.

Na początku trochę z tym walczyła, udawała, że lepiej poradzi sobie sama. Ale gdyby nawet objechała cały Ten Świat samotnie, nigdy nie ruszyłaby z miejsca. Nigdy nie popłynęłaby do nikąd ciasnym kajakiem z sześcioosobową rodziną i całym ich dobytkiem spakowanym w trzech wiklinowych koszach. Nie dzieliłaby materaca z piątką dzieci, których ulubioną zabawką było pudełko z kolorowymi guzikami i gumka recepturka. Nigdy nie odwiedziłaby tych odciętych od Internetu wiosek, gdzie śmierć rządzi nad życiem, a życie utrzymywane jest za pół dolara dziennie i wciąż ma sens, i wciąż zna radość, której Mister nigdy wcześniej nie znała. Nie zobaczyłaby tej niewidzialnej rzeczywistości, która tutaj jest niepodważalną istotą istnienia, a której na próżno dziś szukać w Europie.

Bo na początku towarzyszyło jej naiwne przekonanie, że podróż polega na przemieszczaniu. Chodziła więc po dwadzieścia kilometrów dziennie w zupełnie nieznanym kierunku. Przemierzała wzgórza i doliny, sprawdzała wytrzymałość swojego ciała, sprawdzała cierpliwość swojej duszy. Wstawała rano i szła aż do momentu, w którym jedno z nich odmawiało jej posłuszeństwa.

Teraz jest inaczej.

Teraz się rozleniwiła i nie chodzi ani zbyt często, ani zbyt daleko. Czasami zdarza jej się dotrzeć z portu do centrum i z centrum na stację. Ale coraz rzadziej. Zazwyczaj po prostu siada w pierwszym lepszym warungu i pije mrożoną herbatę za 1500 IDR.

I ma wrażenie, że dociera znacznie dalej.