wtorek, 2 października 2012

Galeria

Uczę się mówić.

Niepewnie stawiam pierwsze kroki w nowej językowej rzeczywistości. Saya jalan-jalan, tak sobie spaceruję-spaceruję między pomnożonymi słowami-słowami i staram się cokolwiek z tego rozumieć. W ferworze walki rozbijam na sylaby wszystkie otaczające mnie przedmioty; szukam zagubionych gdzieś po drodze samogłosek; wnikliwie studiuję różnice pomiędzy brzmieniem „p” a „p” i „b” a „b”, które podobno są oczywiste.

Gramatyka jest banalna. Działa podobnie jak tutejszy ruch drogowy. Niby są jakieś ogólne zasady, ale mało kto o nich słyszał, bo i tak każdy ma własne.

Ale ja póki co jalan-jalan, tak sobie spaceruję-spaceruję, i powoli zaczynam mieć problemy z określeniem swojej tożsamości. Bo w tym języku nawet nie ma odpowiednika naszego „jestem”…

Desperackie machanie rękami podczas konwersacji nie pomaga.

* * *

Dla kogoś, kto nie potrafi się poprawnie przedstawić, wieczór z tradycyjną poezją etniczną może wydawać się absurdalnym pomysłem. Ale w Indonezji najbardziej absurdalny pomysł jest zazwyczaj najlepszym z możliwych.

* * *

Suraukami, niewielka, domowa galeria położona na skraju miasta, jest jednym z tych miejsc, o których nie przeczyta się w żadnym z przewodników. Bo wiedzą o nim jedynie wybrani. Alternatywny mikroświat, który zupełnie nie pasuje do indonezyjskiej rzeczywistości, z jaką miałam do tej pory do czynienia. Squat-Nibylandia w wersji egzotycznej – miejsce, gdzie można przyjść i dać coś od siebie, a przy okazji wziąć coś od wszystkich. Azyl dla indonezyjskich Niepokornych – artystów wyklętych, muzyków niesławnych, lekkoduchów, bumelantów, poetów i malarzy.

Tak, tacy ludzie też żyją w Indonezji.

W Suraukami nie ma turystów, więc z reguły nie ma białych. Jednocześnie to jedno z niewielu miejsc, w których jako „bule” masz szansę na chwilę zapomnieć o swoim kolorze skóry. Bo na tle barwnych postaci, które można tu spotkać, prezentujesz się całkiem przeciętnie. Brak hidżabu i odsłonięte ramiona u kobiet nie robią na nikim większego wrażenia. Tatuaże na twarzy i kolczyki w policzkach także. Choć wszyscy tu doskonale wiedzą, że zdobienie ciała w ten sposób jest grzechem. Tak naucza Koran.

* * *

Na środek wydzielonej dachem przestrzeni wychodzi mężczyzna. Długie, potargane włosy zakrywają mu połowę twarzy. Spojrzenie nieswojo dzikie, obłędne, zamglone. Styl – trochę jak Morrison, trochę jak modernistyczny dandys. Plus śniada twarz i oczy w kształcie migdałów.

Otwiera książkę i zaczyna czytać. Nie po indonezyjsku, ale w jednym z 360 dialektów, którymi posługują się mieszkańcy tego kraju.

Nie tylko więc dla mnie ten język brzmi obco. To nie ma jednak w tej chwili większego znaczenia. Fale zbitych, nieokreślonych dźwięków odbijają się echem od ścian. Jak orientalny psalm, szamańskie zaklęcie albo mantra. Dziwnie, niepokojąco, trochę nierealnie. Grzmią i rozpływają się w zadymionym powietrzu.

Nie ma tu sztywnego podziału na scenę i audytorium. Ktoś z publiczności przygrywa recytującemu na gamelanie, ktoś inny na gitarze. Improwizują, grają zupełnie niezależnie, ale w niewyjaśniony sposób wszystko do siebie pasuje. Większość ludzi siedzi na podłodze. Część słucha, część zajmuje się czymś zupełnie innym. Jeden gotuje, drugi bazgrze coś na ścianie, trzeci medytuje z cygaretką w ustach. Chilling-chilling. Poezja leci gdzieś w tle.

* * *

- You study di Semarang apa? – pyta chłopak siedzący nieopodal.

Ma może ze 24 lata, ale po stanie uzębienia dałabym mu co najmniej kilka więcej. Wygnieciona koszula, potargane włosy, czarne od brudu paznokcie. Trochę przypomina jednego z tych wędrownych trubadurów, którzy przychodzą do knajp z jaskrawo pomalowanymi twarzami, grają sentymentalne melodyjki na ukulele i czekają aż ktoś z obsługi im zapłaci, żeby mogli pójść dalej. Indonezyjscy punkowcy w ludyczno-festyniarskim wydaniu.

Odpowiadam mu, że miałam studiować sztuki plastyczne, ale z tego, co widzę, mój program jest bardziej zorientowany na język. Patrzy na mnie i przytakuje. To przytakiwanie to typowo jawajska zagrywka – w rzeczywistości nie zrozumiał nawet połowy mojej wypowiedzi. Jednak wcale mu to nie przeszkadza, bo wychwycił to, co miał ochotę wychwycić.

– Art? – pyta i nie czekając na odpowiedź, podaje mi swój szkicownik. – You draw – mówi.

Dyskusja na migi nie ma sensu, więc przyjmuję wyzwanie. Odruchowo zaczynam szkicować profil faceta, który siedzi koło mnie. Kilka minut, kilka kresek, ale jakimś cudem wyszło mi całkiem nieźle: proporcje zachowane, całość kompozycyjnie poprawna. Oddaję zeszyt właścicielowi. On patrzy na mój szkic i milczy przez dłuższą chwilę. Jego mina wskazuje, że nie jest zachwycony.
– Not good? Not baik?– pytam w oczekiwaniu na jakiś komentarz.
– Baik, baik… But not baik… – stwierdza mój rozmówca.
– Here not school. Here you draw from hati – dodaje i przykłada prawą dłoń do serca. Zaraz potem pokazuje mi, żebym zamknęła oczy. Tak też robię. Czuję jak podkłada mi pod ręce szkicownik i ołówek.

– Now you draw – słyszę po chwili – Hati. Freedom.

* * *

W języku indonezyjskim nie ma gramatycznego rozróżnienia czasów. Tak więc na przykład „czekałem/czekam/czekać będę” wyraża się tym samym słowem: „tunggu”. Teraźniejszość swobodnie miesza się z przyszłością i przeszłością.

Może dlatego koguty na Kalisegoro pieją zazwyczaj około drugiej nad ranem. Może dlatego śpi się tu zawsze i wszędzie, kiedy ma się na to ochotę. Na ławce na uczelni, przed sklepem, na podłodze w knajpie czy ganku sąsiada. Może dlatego je się tu obiad na śniadanie, a to, co zostanie z obiadowego śniadania – na obiad właściwy i kolację.

Może dlatego też piszę „siedem godzin później”, a nie pięć, chociaż to tyle faktycznie wynosi różnica czasu lokalnego w Warszawie i Semarangu…

* * *

W międzyczasie minęła północ, tłum w galerii powoli się przerzedza. Oto najwłaściwszy moment, żeby zagrać w domino. Tak jest, w domino. Najbardziej socjalizujący morderca czasu, przy którym nie ma potrzeby prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy. Indonezyjczycy to uwielbiają.

Wciąż gra muzyka. Od czasu do czasu któryś z grających zamieni gitarę na bębny, zrobi sobie przerwę, żeby się posilić albo zdrzemnąć. Wszyscy, którzy jeszcze nie odpadli, śpiewają. Kolejna z najpopularniejszych tu form relaksu. Nieważne czy umie, nieważne czy zna tekst – tutaj śpiewa każdy.

Pospiesznie sięgam więc do półmiska po kolejny kawałek smażonego tofu. Przeżuwanie to w takiej sytuacji jedyna wymówka.

Ciekawy to obraz, jak w ekstatycznym uniesieniu śpiewają hity Marleya, Doorsów – hymny wolności, których słów nie rozumieją. Każdy gra osobno, dla siebie, z różnych kątów pokoju, w nierównym tempie. Z przymrużonymi oczami wpatrzonymi w niebo, w pozycji półleżącej. Ospale i od niechcenia, ale jednocześnie jakby w transie.

Nie wiem jak silnych środków odurzających potrzeba by przeciętnemu „bule”, żeby osiągnąć taki stan. Indonezyjczykom wystarczy mleko kokosowe i djarumy bez filtra.

* * *

Znów noc mnie zaskoczyła, nie zorientowałam się kiedy zaczęło świtać. Wokół jawajskie „dzieci sztuki” na swoim surrealistycznym kacu – śpią na dywanach, pomiędzy eksponatami galerii, ktoś z gitarą w objęciach, ktoś inny z nadgryzionym kawałkiem arbuza w dłoni. Trudno powiedzieć w którym momencie muzyka ucichła i zapadli w sen. A może grają nadal, tylko ja już nie słyszę? Czuję piasek pod powiekami. Niedługo zaczynam zajęcia na drugim końcu miasta. Zerkam przez okno – nasz motor nadal stoi. Po północy pytałam A. kiedy wracamy. Odpowiedziała, że za chwilę. Mieszka w Indonezji już drugi rok – to całkowicie wystarczy, żeby pojęcie chwili straciło jakiekolwiek znaczenie.

Zasypiam po indonezyjsku – zaraz, tuż obok, gdziekolwiek.

* * *

Dwa tygodnie (dwa i pół? trzy?) po tym, jak byłam w Suraukami, udało nam się zgromadzić większą część zamieszkujących Semarang „bule” i pojechać razem na plażę. Wcześniej byliśmy już nad morzem, ale tutaj po raz pierwszy żeńska część naszej grupy zdecydowała się na kąpiel w kostiumach, bez dodatkowych okryć. Oczywiście za chwilę zeszła się cała wioska, żeby usiąść i nas pooglądać. Mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci – siedzieli w skupisku, kilka metrów od nas, podjadali orzeszki i patrzyli. Na grupę wylegujących się na piasku białoskórych naczelnych. Reality show na żywo.

– Nienormalni… – stwierdza P. zirytowany – Już od kilku godzin siedzą tak i się gapią… Mają tu rajskie plaże i morze, a nie potrafią z tego korzystać. Większość z nich nawet nie umie pływać! Reszta nie pływa, bo im islam nie pozwala… A jak już się kąpią, to zawsze w ubraniach… Paranoja.

P. nie kryje swojego niezadowolenia odkąd tu przyjechał. Miały być wakacje życia, a tu same problemy. Nie sposób znaleźć dom z normalnym prysznicem i klimatyzacją. Do tego ten syf w knajpach – nie ma jak jeść, więc schudł już kilkanaście kilo. Przyjechał z dziewczyną i żeby z nią zamieszkać, musi pokazywać fałszywe papiery na dowód, że są małżeństwem.

– Z nimi naprawdę jest coś nie tak… - powtarza P. – Ale za jakieś trzydzieści lat się ogarną. Na pewno. Trzydzieści lat i nawet tutaj będzie normalnie…

To prawda. Za trzydzieści lat nawet tutaj będzie normalnie. Ludzie będą się kąpać w morzu. Kobiety zdejmą hidżaby i zaczną walczyć o swoje prawa. Zakochani nie będą musieli się ukrywać w górach, żeby móc okazać sobie trochę uczucia. Sanepid zamknie wszystkie te syfiaste knajpy z liśćmi palmowymi zamiast talerzy. Powstaną sieci schludnych restauracji. Ktoś uświadomi Indonezyjczykom co to jest grzybica, więc zaczną nosić buty. Inny powie im o amebach, więc zaczną gotować wodę przed spożyciem. Łapówki przestaną się opłacać rządowi, więc wprowadzi wielki program walki z korupcją. Ludzie zaczną przestrzegać prawa. Stworzą strefy dla niepalących. Nie będą wyrzucać śmieci pod siebie – zaczną je zbierać, sortować i powtórnie wykorzystywać. Przestaną się bać panicznie duchów i gniewu Allacha. Zbudują zliberalizowane społeczeństwo obywatelskie. Utlenią włosy i wreszcie zaczną wyglądać jak "bule". Może nawet kotom z powrotem urosną ogony.

Wyobraziłam sobie to wszystko i trochę mi szkoda. Już nawet nie tradycyjnej kultury ludowej czy dziewiczej jawajskiej przyrody – ta ma względne szansę na przeżycie w muzeach, rezerwatach i podręcznikach do antropologii. Ale co zrobią dzieciaki z utopijnego Suraukami?

Bo w końcu nadejdzie moment, kiedy domino przestanie im wystarczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz