czwartek, 20 września 2012

Dom na Kalisegoro

Zapadał już zmierzch, kiedy Erul zapukał do drzwi kolejnego domostwa. Nie, właściwie nie zapukał, przecież tutaj się nie puka, tutaj się po prostu wchodzi. Weszliśmy więc – ja, Lucia i Erul, nasz przewodnik po jawajskiej prowincji.

Starsza kobieta siedziała na materacu i oglądała telewizję, obok niej spał mały chłopiec. Krągła piękność w połyskującej, liliowej sukni skrzeczała przez głośniki małego telewizora, wykrzywiając twarz z egzaltacją. Staruszka, zaaferowana miłosną pieśnią serialowej gwiazdy, w pierwszej chwili nie zauważyła naszej obecności. Gdy w końcu zorientowała się, że stoimy w drzwiach, zaprosiła nas do środka – z typowym dla Indonezyjczyków serdecznym entuzjazmem. Gdyby miała krzesła, na pewno zaproponowałaby, żebyśmy usiedli, ale w tutejszych domach liczba mebli ograniczona jest do niezbędnego minimum. Stary materac, zegar krzywo spoglądający ze ściany i zakurzony telewizor – to wszystko. Salon i sypialnia zarazem.

* * *

To nie jest bardzo stary dom, ale ściany w głównej izbie są brudne i popękane, a w kątach kołyszą się szare pajęczyny. Umocowane na suficie żarówki migoczą odrobiną światła, wystarczającą, by móc się tu poruszać po zmroku. Do tego absurdalnie różowe, satynowe firanki z falbankami w oknach. Zamiast drzwi między pokojami – kawałek podniszczonej tkaniny, a dalej kuchnia – drewniana dobudówka bez podłogi.

Spojrzałyśmy z Lucią po sobie. Nie trzeba było nic mówić. Od razu wiedziałyśmy, że to tutaj chcemy zamieszkać.

* * *

Wciśnięty pomiędzy drzwi a framugę, świetnie zakonserwowany szkielet jaszczurki to groteskowy symbol tego miejsca. Brakuje mu kilku żeber, ale wciąż trzyma się nieźle. Można przypuszczać, że przyczyną śmierci zwierzęcia było nieumyślne przytrzaśnięcie drzwiami. Nikomu z domowników nie przyszło do głowy, żeby go sprzątnąć, więc tak już tam został i tkwi niewzruszony. Ale niewykluczone też, że zdechł był po prostu ze znużenia. Przysiadł na chwilę w wygodnej pozycji, zastygł i całkowicie zatracił się w czasie. Nawet nie zauważył, kiedy zleciało mu życie. Na Kalisegoro to całkiem prawdopodobne.

* * *

Na początku dom wydawał się nam za duży na dwie osoby. Nie wiadomo co zrobić z przestrzenią, kiedy ma się ze sobą tylko dwa plecaki i torbę. Zaczęłam bezmyślnie rozkładać jakieś drobiazgi na parapecie, żeby wypełnić to miejsce sobą, szybciej je oswoić i dopasować. Nie potrzeba było wiele czasu, żeby wzbudzić tym zainteresowanie sąsiadów. Zaczęli ostrożnie, dyskretnym badaniem z bezpiecznej odległości. Spacerowali pod oknami, ale powstrzymywali się przed ostentacyjnym zaglądaniem do środka. Śmiali się do nas z daleka, machali nam, gdy przechodziłyśmy obok ich ganków, ale rzadko podchodzili bezpośrednio. Aż do momentu, gdy zostawiłyśmy otwarte drzwi. Zinterpretowali to po jawajsku – jako uprzejmą zachętę do odwiedzin.

* * *

Najpierw staruszka przyniosła mały stolik. Później jej zięć – duży stół i dwa krzesła, niedługo potem pojawiły się obrus, dywan i łóżko. Nie mam pojęcia skąd to wzięli, bo przecież sami żyją bez takich udogodnień. Ale przedmioty mnożyły się wokół nas i sukcesywnie wypełniały pustkę, stan tak typowy dla wszystkich początków. Podobnie mnożyli się członkowie rodziny, których wzajemne koligacje jeszcze na długo pozostaną dla mnie zagadką. W ciągu kilku dni wszyscy mieszkańcy okolicy mieli szansę, by zapoznać się z białymi przybyszami, uraczyć ich papają z ogródka albo domowym ciastem kokosowym. Zaczęli zauważać, że nie jesteśmy tylko anonimowymi bule – jak tutaj nazywa się białych – ale różnimy się rysami twarzy, kolorem włosów. Wciąż są to dla nich różnice niewielkie, czasem niewyrażalne w ich języku, ale z każdą chwilą coraz bardziej widoczne.

* * *

Dzieciaki szybko przyswoiły nasze imiona i codziennie po południu przychodzą, żeby zapytać „How are you, Miss Paulina? How are you, Miss Lucia?”. Przynoszą stary podręcznik do angielskiego i próbują z nami rozmawiać. O której Miss Paulina je śniadanie, o której Miss Paulina kładzie się spać, jaki Miss Paulina lubi kolor. Pośród przypadkowych pytań niekiedy padają też całkiem poważne. Ostatnio zapytały jakiego jestem wyznania. Odpowiedź, że katolickiego, początkowo trochę je spłoszyła. Szybko jednak niepokój przerodził się w żywe zainteresowanie. Widać, że bardzo chciałyby wiedzieć o nas jak najwięcej. Jednocześnie te wywiady wydają się być pretekstem – okazją, żeby przyjrzeć się nam z bliska, dotknąć naszej skóry, upewnić się, że nie jesteśmy duchami. Bo, jak powszechnie wiadomo, na Jawie z duchami nie ma żartów.

* * *

Na spotkanie z jawajską czarną magią jeszcze za wcześnie, najpierw trzeba się zmierzyć z tym, co całkiem prozaiczne. Jednak tutaj proces asymilacji przychodzi nadzwyczaj lekko. Codzienne czynności, dalekie od naszych rodzimych przyzwyczajeń, stają się czymś naturalnym zupełnie niepostrzeżenie. Nawet nie orientujesz się, kiedy odruchowo zdejmujesz buty przed wejściem do osiedlowego sklepiku, dostrzegasz wygodę w jedzeniu ryżu palcami, a po podaniu ręki nowopoznanemu człowiekowi przykładasz rękę do piersi. Jazda po wzgórzach i wertepach rozkraczonym angotem – z dwunastoma współpasażerami (w tym jednym na twoich kolanach), żywą kurą w koszyku i chmurą goździkowego dymu nad głową – staje się całkiem komfortowa, kiedy sobie uświadomisz, że równie dobrze mógłbyś iść do miasta piechotą.

* * *

Największym wyzwaniem początkowo wydawał mi się azan o piątej nad ranem. Mieszkamy tuż obok meczetu, więc moment porannego wezwania do modlitwy jest tu jak rozpoczęcie koncertu punkowego pod głośnikami. Z tym że nasz muezin śpiewa gorzej niż większość znanych mi punkowych muzyków. Nie było łatwo. Pierwszej nocy myślałam, że nie wytrzymam tutaj tygodnia. Drugiej – obudziłam się, przeszłam kilka razy po pokoju i ze słuchawkami w uszach poszłam spać dalej. Od trzeciej – przesypiam całą noc bez mrugnięcia okiem. Jak dziecko.

* * *

Tutaj słońce zachodzi momentalnie. Gęsty mrok okrywa niewystygłe jeszcze od upału dachy i ulice. Ludzie powoli zbierają się z ganków, na których spędzili bezczynnie ostatnie kilka godzin swojego życia i chowają się w ciasnych wnętrzach swoich domów. Po wieczornej modlitwie pora na tradycyjny serial – połączenie bollywoodzkiego kolorytu z emocjonalnością brazylijskich oper mydlanych, doprawione nutą fantastyki. Drzwi do domów zostają fizycznie zamknięte. Ale symbolicznie pozostają otwarte przez całą dobę. Do sąsiada można wpaść o każdej porze – żeby się zdrzemnąć, zrobić sobie kolację albo umyć stopy. To tutaj całkowicie naturalne.

* * *

Ciemność zalewa okoliczne pola ryżowe, wzgórza i porastające je zasuszone lasy bananowców. Tylko gdzieniegdzie w wiosce migają jeszcze sznury kolorowych lampek. Takich, jak nasze bożonarodzeniowe. Z tą różnicą, że te na Kalisegoro świecą się zawsze, przez cały rok. Więc jest trochę tak, jakby święta były tutaj codziennie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz