piątek, 4 stycznia 2013

Ibu

Podjechał motocyklem aż do samego mostu. Rozejrzał się wokół, żeby upewnić się, że nikogo nie ma w pobliżu. Noc odpowiedziała mu milczeniem i pustką. Zaparkował za pobliskimi drzewami i ostrożnie przeszedł na drugą stronę. Drewniane deski chrzęściły pod jego stopami. Musiał bardzo uważać, bo w całkowitej ciemności trudniej było utrzymać równowagę. Stanął na chwilę na brzegu, jakby zastanawiał się czy rzeczywiście ma ochotę iść dalej. Spojrzał w roztaczającą się przed nim gęstą powłokę czerni, przeżegnał się i ruszył przed siebie. Po kilku minutach marszu przez zarośniętą chaszczami ścieżkę dostrzegł kontury małej drewnianej chaty. Podszedł i powoli pchnął blaszane drzwiczki.

W ciasnej izbie unosił się nieprzyjemny zapach stęchlizny i kadzidła. Na ziemi leżały stosy śmieci, a ściany nie miały okien. Z jednej z nich spoglądała na niego podobizna demonicznej królowej Rangdy. Starucha siedziała tuż pod obrazem, zawinięta w jakieś szmaty. Nawet na niego nie spojrzała, jakby w ogóle nie zauważyła jego obecności. Potem mówił, że była równie odrażająca jak postać z malowidła – twarz miała wychudłą, poszarpaną bliznami, a oczy jej świeciły krwawą czerwienią. Podobno wokół niej na ziemi pełzały żmije. Wiły się pomiędzy jej stopami, a jedna z nich oplatała jej ramię, jak bransoletka.

Chciał opuścić to koszmarne miejsce jak najszybciej. Wprost więc zapytał kobietę o przygotowanie magicznego wywaru. Musiała go usłyszeć i zrozumieć, bo w odpowiedzi zaniosła się piskliwym śmiechem. Otaczające ją węże zastygły na moment w bezruchu.
– Ile? – zapytał i wyciągnął z kieszeni zwinięty plik czerwonych rupii. Ale kobieta roześmiała się jeszcze głośniej, wydając z siebie dźwięk tak koszmarny, że musiał zakryć uszy, żeby nie utracić słuchu. Ludzie z pobliskiej wioski uprzedzili go, że może nie chcieć pieniędzy. Był na to przygotowany. Sięgnął do plecaka i wyciągnął z niego butelkę szkockiej. Pomarszczona twarz kobiety spoważniała. Zwróciła na niego niewyraźne spojrzenie i wysyczała: „Przynieś mi pukiel jej włosów, chłopcze”.

* * *

Subuh. Tuż przed świtem budzi mnie nawoływanie muezina do modlitwy. Słyszę jak Ibu wychodzi na zewnątrz do umywalni i odkręca kran. Zaczyna od dłoni, potem przepłukuje usta i nozdrza, myje twarz, ręce do wysokości łokci, głowę i uszy. Na koniec obmywa stopy. Chwilę później widzę ją jak w śnieżnobiałym okryciu idzie do meczetu. Subuh zawsze odprawia w meczecie, bo wie, że wspólna modlitwa o poranku przynosi najwięcej błogosławieństw.

Potem zazwyczaj długo krząta się w kuchni. Gotuje ryż, który starczy na cały nadchodzący dzień dla niej, męża, wnuka i mniej lub bardziej spodziewanych gości. Na otwartym palenisku smaży tofu z warzywami. Później miesza je z ryżem, dodaje chili i dzieli na równe porcje. Część zawija w liść palmowy i odkłada dla wnuka do szkoły.

Zuhur. Ibu wraca z ogrodu. W wielkich koszach z palmowego włókna przynosi do domu owoce i drewno na opał. Zawsze stara się być w domu przed południem, żeby dokonać ablucji i odprawić kolejną modlitwę, gdy tylko słońce przekroczy zenit. Potem znika w swojej izbie. Wyjdzie z niej dopiero, kiedy dzieci wrócą ze szkoły. Żeby je nakarmić, napoić, dopilnować, by odrobiły lekcje. Sama ma tylko troje wnucząt, ale zawsze przychodzi ich cała gromada. Nie ma znaczenia czy to wnuk siostry, sąsiadki czy dzieci znajomej ze sklepu – na Kalisegoro i tak wszystkie są wspólne.

Ashar. Kobieta sprząta w kuchni, potem zamiata wszystkie pomieszczenia. Po modlitwie popołudniowej kobiety z sąsiedztwa gromadzą się na ganku przed domem naprzeciwko. Dzieciaki są zajęte zabawą na pobliskiej polance, więc matki i babki mają czas dla siebie. To moment na zrelacjonowanie wydarzeń minionej doby, wymianę aktualnych informacji na temat życia mieszkańców i wspólne ich podsumowanie.

Kiedy już wszystkie bieżące sprawy zostaną omówione, kobiety siedzą w milczeniu i obserwują przejeżdżające obok motocykle. Na Kalisegoro nie ma ruchu, więc dobrze znają ich sekwencję, która od lat pozostaje niezmienna. Najpierw mija je Mas Henri, który wraca z bazaru, potem synowie imama na swojej głośnej, zielonej vespie, dalej stary Pak Rakhmat powoli sunący na rozklekotanym rowerze i wreszcie to młode małżeństwo z sąsiedniej dzielnicy. Od czasu do czasu jeszcze dzieciaki jeżdżą w tę i z powrotem dla zabawy. To wszystko – jak zawsze bez większych niespodzianek. Kobiety jednak skrupulatnie kontrolują czy aby na pewno wszystko działa w ustalonym porządku. Każde najmniejsze zaburzenie znanego im dobrze systemu z pewnością zostanie zauważone i stosownie skomentowane.

Maghrib. Widzę ją jak siedzi po turecku na podłodze, a córka – siedząca tuż za nią, na schodku – szczotkuje jej włosy. Czynność ta wymaga dużo pracy, bo włosy Ibu, mimo jej podeszłego wieku, są nadal długie i gęste. Dziewczyna czesze je starannie i z namaszczeniem, jak kapłanka dokonująca mistycznego rytuału. Gdy skończy, odkłada grzebień i delikatnie przeczesuje je palcami. Przygląda się im uważnie, przekładając kolejne pasma, w poszukiwaniu najdrobniejszych śladów siwizny, które trzeba usunąć. Nie odnajduje ich jednak zbyt wielu, bo włosy Ibu nie poddają się tak łatwo upływowi czasu. Jej skóra więdnie, ciało z każdym dniem kurczy się i mizernieje, ale włosy pozostają takie, jak dawniej – czarne jak noc, mocne, stanowcze.

Isya. Kobieta zamyka zwierzęta w zagrodzie i składa uprzednio upraną i wysuszoną bieliznę. Modlitwę wieczorną odprawia już w domu – w tej izbie, która miała być nasza, ale zanim zdążyłyśmy ją zadomowić, Ibu i jej mąż uczynili ją pomieszczeniem do modlitwy. Światła w oknach powoli gasną, a w całym domu powoli zapada cisza, którą co jakiś czas zakłócają ciche popiskiwania myszy i jaszczurek. Od czasu do czasu słyszę jeszcze jak ktoś odkręca kran na podwórzu. To sąsiedzi przychodzą wziąć wieczorną kąpiel, bo w ich domach nie ma bieżącej wody. Ibu w tym czasie jest już w swoim pokoju, z którego dobywają się stłumione dźwięki starego telewizora. Za jakiś czas, zaraz po wieczornym serialu, Ibu zapadnie w sen, a wraz z nią cały dom pogrąży się w ciszy, niczym niezmąconej aż do pierwszego brzasku.

* * *

Zaczęło się prawdopodobnie od niewinnej wymiany uśmiechów w jednej z uniwersyteckich stołówek. Później – być może klasyczne hollywoodzkie upuszczenie zeszytu lub inny równie nieprawdopodobny zbieg okoliczności, który sprawił, że po prostu musiała podać mu swój numer. A może zwyczajnie wziął go od jej koleżanki, bo tutaj numer telefonu jest własnością publiczną i podlega swobodnej wymianie. Więc później były zapewne setki miłosnych poematów w esemesach. Długie i pełne tkliwości elaboraty, fragmenty z hinduskich eposów przeplatane wersami popularnych indonezyjskich piosenek. Potem formalne zawarcie znajomości przez internet i pierwsze spotkanie. Jak wszędzie na świecie, tylko w odwróconej kolejności.

Dużo czasu minęło, zanim wyszli gdzieś razem. Przyjechał do jej domu i przedstawił się rodzicom. Zabrał ją do miasta na wayang kulit. Usiedli gdzieś w tłumie, po części jak w operze, po części jak na karnawałowym pikniku, pomiędzy dyskusjami uczonych i teatrologów a grubiańskim śmiechem chłopstwa i ulicznych sprzedawców. Publiczność siedziała w ścisku na podłodze, z bosymi stopami, a dzielące ich szczeble hierarchii rozpływały się w śpiewie gamelanu i chmurach papierosowego dymu. Tylko ich dwoje siedziało jakby z boku, poza całym tym zgiełkiem. Śledzili wzrokiem złotopurpurowe cienie wachlarzy i bajkowych lalek tańczące na białym prześcieradle, wciąż trochę skrępowani wzajemną obecnością. Udawali zainteresowanie, bo nie mieli odwagi, żeby spojrzeć sobie w oczy. Milczeli, bo nie za bardzo mieli o czym rozmawiać. Nie rozumieli przedstawienia, bo postaci mówiły w tej najsubtelniejszej odmianie jawajskiego, której młodzi ludzie już nie znają. Ale wcale im to nie przeszkadzało, bo myślami byli daleko – znacznie dalej niż sięgała wyobraźnia otaczającego ich tłumu.

Potem była ich pierwsza sekretna ucieczka za miasto. Pojechali motorem na plażę. Bo tam nikt nie pyta kto, z kim i dlaczego. Można trzymać się za ręce i nikt nie będzie patrzył z oburzeniem. Można utkwić wzrok gdzieś ponad horyzontem i marzyć o piękniejszym świecie. Bo podobno gdzieś za oceanem taki świat istnieje. W cieniu bambusowych daszków można ukryć się przed promieniami słońca, którego młodzi nie lubią, bo czyni skórę bardziej czekoladową. I przed natrętnym wzrokiem jawajskiej gawiedzi, nieprzywykłej do widoku nawet najbardziej niewinnych pocałunków. Jest tam prawie jak w amerykańskim kinie samochodowym w latach sześćdziesiątych. Prawie, a jednak zupełnie inaczej.

– Masz ładne włosy – powiedział.
Zawstydziła się. Był pierwszym mężczyzną spoza domu, który je widział.

* * *

Na początku rodzice go lubili. Bo sąsiedzi mówili, że to dobry chłopiec – Jawajczyk z pochodzenia, najlepszy student na roku. O wyznaniu nikt nie wspominał. Przecież to tylko pacar, nic poważnego, o żadnym związku nie mogło być mowy. On jednak myślał inaczej.

Kiedy powiedział to na głos po raz pierwszy, myślała, że się zgrywa. Mówił zupełnie jak w filmie – że chce być z nią już na zawsze, że nie potrafi być z inną. Że potajemnie polecą za ocean i tam wezmą ślub. Zamieszkają gdzieś daleko, gdzie nikt ich nie znajdzie i nie będzie mówił im co mają robić. „Czy Bóg może nas karać za miłość?” pytał bardziej siebie niż jej, bo dobrze wiedział, że od niej nie dostanie odpowiedzi. Nigdy nie miała na to odwagi. Siedziała, patrzyła w ziemię i od czasu do czasu kiwała przytakująco głową.

Któregoś razu przyszedł do niej po południu w odwiedziny. Byli tak zajęci rozmową, że zupełnie nie zauważyli jak w międzyczasie zapadł zmrok. Mówiono, że dżunglę, która dzieliła ich wioski, nocą nawiedzają upiory. On nie bał się wcale, ale Nafisa bardzo się martwiła, bo wiedziała, że nikt nigdy nie chodzi tamtędy piechotą. Już miał wychodzić, kiedy dziewczyna rzuciła się w stronę matki i zaczęła błagać ją, żeby został u nich na noc. Izba po jej starszym bracie była pusta, mógłby przecież spać tam. Ibu jednak kategorycznie odmówiła. Była zdumiona, że córka śmie pytać o coś takiego. Przecież taka rzecz zupełnie nie przystoi i, jak wiadomo, jest niezgodna z miejscowym prawem. Gdyby władze wioski dowiedziały się, że taka rzecz miała miejsce, konsekwencje poniosłaby cała rodzina. Ludzie kepala desa z pewnością przyszliby w środku nocy, żeby wyprosić niepożądanego gościa. Na taką hańbę Ibu nie mogła pozwolić.

– Musisz już iść – powiedziała mu tonem uprzejmym, ale stanowczym – Ale pamiętaj, że póki myślami będziesz przy Bogu, nocne upiory ci nie grożą.

* * *

Mijały kolejne miesiące, a dni stawały się coraz gorętsze. Twarda skorupa ziemi rysowała się zmarszczkami, a jej suchy, gorący oddech ciężał nad przestrzenią. Świat leniwie rozmazywał się w mętnej, halucynogennej spiekocie. Pola uprawne powoli umierały, ale w wiosce wciąż panował nastrój radości, bo był to czas wesel i szczęśliwych zaręczyn. Kolejni bracia Nafisy opuszczali dom i ruszali w poszukiwaniu swojego miejsca. Gdy dziewczyna i jej matka pożegnały ostatniego z nich, Ibu złożyła córce błogosławieństwo i powiedziała:
– Jesteś już dorosła, moje dziecko. Najwyższy czas, żebyś wyszła za mąż.
Nafisa spojrzała na matkę i nie musiała nic mówić, bo Ibu szybko wyczytała pytanie z jej oczu.
– O tym katoliku lepiej zapomnij – dodała szorstko.

Ale Nafisa nie chciała zapomnieć. Zamknęła się w swoim pokoju i na przekór światu cicho rozpamiętywała. Jej skóra bladła, matowiała, a oczy traciły dziewczęcy blask, ale ona za nic nie potrafiła dostosować się do polecenia matki.

Przestała pojawiać się w meczecie, więc ludzie zaczęli snuć domysły. Że dziewczyna potajemnie wymyka się z domu nocą. Że pewnie spotyka się z tym chrześcijaninem. Że jemu to od początku źle z oczu patrzyło. Bo niby grzeczny, ale jakiś taki nieswój. Ale że ona, taka skromna dziewczyna z dobrego domu? To przez niego zapadła na tę dziwną chorobę, której żaden lekarz nie był w stanie uleczyć. Jak do tego doszło? Istniało tylko jedno możliwe wyjaśnienie – Nafisa musiała paść ofiarą uroku.

* * *

Wielkie było zmartwienie nieszczęsnej Ibu, że dziecko traci, wielki był wstyd jej, gdy czuła na sobie spojrzenie sąsiadów. Poszła więc po poradę do miejscowego mędrca Hajji, najznakomitszego w wiosce znawcy Koranu.
– Serce jej odstąpiło od Allaha – powiedział starzec – Zapomniała o modlitwie, więc duszę jej nawiedziły demony. Módl się, kobieto, módl się za nią, a gdy minie czas postu, twoje dziecko przyjdzie prosić o przebaczenie.

Mędrzec nie mylił się. W dzień święta Idul Fitri, Nafisa przyszła do matki z prośbą o odpuszczenie win. Ale moc klątwy, jaka padła na ich nieszczęsną rodzinę, okazała się znacznie silniejszą niż przypuszczano. Dziewczyna wyznała, że spodziewa się dziecka.

Z tą chwilą młodzieńcza lekkomyślność musiała stanąć w obliczu bezwzględnego prawa. Ibu wiedziała, że jej słowa nie mają teraz żadnej mocy, bo rozwiązanie jest tylko jedno i nie przewiduje żadnych wyjątków. Rodzice nienarodzonego dziecka są prawnie zobowiązani, żeby wziąć ślub. Kobieta czuła na swoich zmęczonych życiem plecach wagę nieszczęścia, jakie ich spotkało, ale zebrała wszystkie siły, żeby zachować trzeźwość i rozwagę. Wiedziała, że teraz czeka ich mnóstwo problemów, bo najpierw trzeba iść do lekarza, który potwierdzi ojcostwo, a potem stawić się z jego orzeczeniem w urzędzie. Jednak największe obawy budził w niej ostatni krok będący warunkiem zawarcia ślubu – jedno z przyszłych małżonków musi zmienić wyznanie.

Rzecz byłaby do przejścia, gdyby rodzina załatwiła sprawę szybko i dyskretnie. Jednak nigdy do tego nie doszło. Chłopak nie zjawił się ani u lekarza, ani w urzędzie.

* * *

Pora deszczowa nadeszła nagle, bez typowych dla niej ostrzeżeń w postaci drobnych mżawek nad ranem. W jednej chwili niebo okryły tłuste kożuchy chmur. Pulsowały groźnie nad dachami domów, rozrastały się, pożerając ostatnie skrawki dziennego światła. Wkrótce wioska utonęła w żałobnej ciemności. Długo wyczekiwany deszcz okazał się dla mieszkańców wioski przekleństwem. Miliony wodnych pocisków dziurawiło zastygłą ziemię, siejąc spustoszenie na okolicznych polach ryżowych, niszcząc ledwo narodzone drzewa owocowe i uprawy. Wiatr wył przeraźliwie, łamał gałęzie i niszczył dachy domostw, nieczuły na pokorne błagania ich mieszkańców. Takich deszczy jak wówczas, nigdy wcześniej tu nie widziano. Mówiono, że to z nieba spadają szklane łzy zaślepionej urokiem dziewczyny.

Nafisa poroniła w dniu swoich dwudziestych drugich urodzin. Być może płakała tak długo i tak rzewnie, że w końcu udało jej się wypłakać nienarodzone dziecko. A może to ciche modlitwy Ibu zostały wysłuchane przez Allaha, który obdarzył ich rodzinę łaską. Kobieta nie miała wątpliwości, że to cud i była wdzięczna Stwórcy, bo w głębi duszy bardzo kochała swoją córkę. Wiedziała, że gdyby doszło do porodu, musiałaby wyrzec się jej na zawsze.

– Czemu wciąż się martwisz, Nafiso? – pytała matka, bo nie umiała pojąć rozpaczy dziewczyny – Powinnaś się modlić i radować, bo to dziecko było przeklętym i ty wraz z nim byłaś przeklętą. Ale dobry Allah ci przebaczył i ofiarował drugie życie!

Nafisa jednak nie płakała z powodu dziecka. Dobrze wiedziała, że niejedno jeszcze urodzi i niejedno z nich zginie, zanim zdąży ujrzeć świat. Co innego w jej zaklętym sercu tkwiło.

* * *

Wrócił z Melbourne, gdy ustały deszcze. Odmieniony, odświeżony, z otwartym umysłem i pomysłem na biznes. Zmienił batik na białą koszulę, a motocykl – na samochód z przyciemnianymi szybami. Nikt nie wie dokładnie co było dalej. Wiadomo jedynie, że Nafisa zniknęła bez śladu wraz z ostatnimi kroplami rosy na liściach. Być może w końcu zabrał ją do tego lepszego świata za oceanem. A może po prostu zamieszkali razem w którymś z balijskich kurortów. On założył własną knajpę z zachodnim jedzeniem albo agencję turystyczną, a może zatrudnił się w jakiejś zagranicznej firmie. Zbudowali więc duży dom, otoczyli go wysokim płotem, okna zasłonili żaluzjami. Zniknęli, a wraz z nimi zniknęły deszcze, zniknęły też surowe sądy mieszkańców wioski nad Ibu i jej rodziną. Z Bogiem rozliczają się teraz sami.

Wody po ulewie ustąpiły i odsłoniły nagą ziemię, gdzieniegdzie pokrytą gruzem – pokruszonymi fragmentami dawnej rzeczywistości. Mieszkańcy poczęli składać je niespiesznie, kawałek po kawałeczku, żeby odbudować to, co zniszczało za sprawą złej klątwy. Tylko stary Haji siedział na ganku swojej chaty i ze smutkiem patrzył w szarą tkankę nieboskłonu. On jeden bowiem wiedział, że to nie ostatnia taka pora deszczowa. I że prawdziwe burze jeszcze nadejdą.

* * *

Popołudnie jest wyjątkowo duszne, czas znów stanął w miejscu ciężki i zagęszczony upałem. Tylko niebo trwa w ruchu, przybierając różne odcienie bladej szarości, niezbyt nachalnie zwiastując nadchodzący powoli zmierzch. Siedzimy na ławce przed domem i Ibu z dumą opowiada mi o swoich synach.

Najstarszy, Eko, studiował geografię, teraz uczy w szkole średniej w Jakarcie, ma dwoje dzieci. Młodszy, Dwi – prowadzi własny warsztat motocyklowy w niewielkiej mieścinie na południu, niedawno urodziła mu się córeczka. Kolejny, Tri, zamieszkał w rodzinnym mieście swojej żony, obydwoje są nauczycielami. Najmłodszy, Yadi, pomaga zarządzać warungiem wujowi, gdzieś w okolicach Bandungu. Komplet. Miało być sześciu, ale dwóch zmarło przy porodzie. Zdarza się.

– Ibu – zwracam się do kobiety niepewnie – A pani córka?

Nie liczyłam na to, że dowiem się ile w sklejonych przeze mnie skrawkach miejscowej legendy jest prawdą. Wiem, że ani mój język, ani moja wyobraźnia nie są i nigdy nie będą w stanie tego ogarnąć i uporządkować. Myślałam po prostu, że uda mi się coś wyczytać z jej twarzy. Zapomniałam, że jawajskie twarze zostały skonstruowane w bardzo osobliwy sposób – tak, by nie dały po sobie poznać jakichkolwiek negatywnych emocji.

Ibu odwraca głowę tylko na chwilę. Za moment ponownie na mnie spogląda i obdarza uśmiechem. Tym typowym jawajskim uśmiechem, który unieważnia wszystko, co zostało wcześniej powiedziane, dyskwalifikuje to, co minione i uznaje za niebyłe. Nie dostaję żadnej odpowiedzi. Moje pytanie rozpływa się lekko, niezauważalnie w mętnym oddechu stężonego nad nami powietrza.